poniedziałek, 19 lutego 2018

Ku chwale familiocentryzmu

W świecie niewiele jest pewników, więc fakty, co do których mamy tytanową pewność, powinny być doceniane w sposób szczególny. Nutella jest pycha, szczenięta labradorów są w dyszkę, słońce wschodzi i zachodzi, a rodzina jest matecznikiem szczęścia i bezpieczeństwa wszystkich jej członków.
Tym ustaleniem daje się zapewne wytłumaczyć sytuację, w której od lat rozmawiamy w debacie o aborcji, in vitro i wysokości podatków, ale nie rozmawiamy o bezpieczeństwie dzieci, bo już je zdefiniowaliśmy i nie mamy tu większych wątpliwości. Realizacja praw dzieci, w tym ich bezpieczeństwo i szczęście, może nastąpić wyłącznie w rodzinie, to oczywiste, więc nazwaliśmy nawet ustawę dotyczącą problemów w rodzinie "Ustawą o wspieraniu rodziny". Nie nazwaliśmy jej ustawą o wspieraniu dziecka, bo dziecko jako podmiot zaprząta naszą uwagę, dopóki jest nienarodzone. Kiedy już się narodzi, staje się własnością rodziny, więc dobro tegoż dziecka będziemy realizować poprzez wzmacnianie rodziny i reintegrowanie jej, jeśli ulegnie rozdzieleniu, a nie przez wspieranie dziecka, co pięknie wyraził minister Patryk Jaki:

"Nie ma zgody na dalsze niszczenie rodziny. Rodzina od zawsze była sercem Polski. Będziemy dbali o to, żeby to serce dalej mocno biło" (źródło)
...a co w polskiej literaturze zostało nazwane przejściem od modelu pajdocentrycznego do modelu familiocentrycznego:
(podział zaproponowany przez dr Jarosława Przeperskiego, UMK, doradcę i eksperta Ministerstwa Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej; grafika pochodzi z prezentacji Tomasza Polkowskiego, Perspektywa zastępowania pieczy instytucjonalnej nad dzieckiem przez usługi wspierające rodzinę na poziomie społeczności lokalnej, Eurochild i Fundacja Dziecko i Rodzina, Gdańsk 31 marca 2017 roku)



That's being said, rozważmy najpoważniejsze problemy dotykające polskich rodzin, którym odbiera się dzieci godząc tym samym w integralność rodziny i prawa dziecka:
1. odbieranie dzieci z biedy
2. zbyt szybkie i nieuzasadnione interwencje państwa w rodzinę, której należy się raczej wsparcie i pomoc, niż pozbawianie jej dzieci
3. adopcje zagraniczne, będące przykrywką dla handlu dziećmi
4. niedostateczne wysiłki systemu na rzecz reintegracji rodzin (połączenia dzieci z rodzicami)

Kto śledził działalność byłej ministry Beaty Szydło ten wie, że w kwestii punktu pierwszego, rząd Prawa i Sprawiedliwości podjął już zdecydowane działania i wprowadził w 2016 roku do Kodeksu rodzinnego i opiekuńczego "zakaz odbierania dzieci z biedy" (źródło). 






Szlachetność tego pomysłu jest niekwestionowana, więc możecie poczuć się nieco zaskoczeni informacją, że odbieranie dzieci z powodu biedy rodziców nigdy nie było problemem w Polsce, wbrew jeremiadom przejętych posłów i posłanek, co w końcu  w 2015 roku zbadał Rzecznik Praw Dziecka i NIK:
"W analizowanych przez Rzecznika Praw Dziecka sprawach do najczęściej występujących w rodzinie problemów lub czynników skutkujących koniecznością ingerencji sądu w rodzinę należały: choroba alkoholowa rodziców (52% analizowanych przypadków); zaniedbania opiekuńczo-wychowawcze, w tym zdrowotne i higieniczne (39% analizowanych przypadków); przemoc, w tym przemoc fizyczna, psychiczna i seksualna (36% analizowanych przypadków); trudna sytuacja materialna rodziny (21% analizowanych przypadków); brak odpowiedniego nadzoru ze strony rodziców (18% analizowanych przypadków); zaburzenia psychiczne rodziców (12% analizowanych przypadków) i pozostawienie dziecka pod opieką innego członka rodziny lub w szpitalu (27% analizowanych przypadków). (...)  w żadnej z prowadzonych spraw ubóstwo nie było jedyną przesłanką ingerencji sądu we władzę rodzicielską." (źródło)
Sprawa zabierania dzieci z biedy jest jednak politycznym tokenem, który ukochali politycy, więc dane płynące z NIKu, od RPD i z Ministerstwa Sprawiedliwości, nie przeszkodziły Beacie Szydło w ogłoszeniu rozwiązania ważkiego problemu społecznego, który wszakże nie istniał. Wiadomo to od 2013 roku, kiedy posłanka Elżbieta Rafalska, dziś ministra, pytała w interpelacji Ministerstwo Sprawiedliwości, ile dzieci odebrano z biedy, i uzyskała odpowiedź, że w 2013 roku ośmioro, w tym dwoje zabrano na wniosek ich własnych matek (źródło). Ktoś może zauważyć mimo to, że ośmioro dzieci odebranych z powodu biedy to i tak o ośmioro za dużo, ale chciałabym uprzejmie zauważyć, że w 2013 roku liczba dzieci odebranych rodzicom wyniosła 56 646 dzieci, której to liczby ośmioro dzieciaków stanowi 0.01416 %.
Dość zabawny jest przy tym fakt, że kwestia odbierania dzieci z biedy zaprząta umysły polityków niezależnie od przynależności partyjnej, bo spanikowane interpelacje w tej sprawie wnosili posłanka Małgorzata Szmajdzińska (SLD, 2014, interpelacja), poseł Mieczysław Łuczak (PSL, 2014, interpelacja ), poseł  Michał Wojtkiewicz (PiS, 2014, interpelacja), poseł Waldemar Andzel (PiS, 2014, interpelacja). Każde z nich postanowiło na własną rękę wysondować sytuację, zapewne uważając, że dotyka czubka góry lodowej, i każde uzyskiwało tę samą odpowiedź od Ministerstwa Sprawiedliwości (źródło).
W tym miejscu, jeśli na przykład wykonujecie zawód graficzki komputerowej i codziennie musicie odpowiadać na te same pytania klientów oraz klientek, możecie posłać kilka współczujących myśli pod adresem urzędników Ministerstwa Sprawiedliwości, którzy mają ten sam problem, co Wy. Z tym, że ludzie, którzy piszą do MS, pełnią funkcję publiczną, więc można by było oczekiwać, że zanim złożą interpelację i wzmogą społeczną panikę, sprawdzą wcześniej, czy ich pytanie nie uzyskało już odpowiedzi. No ale to jest Polska, wiadomo. Nie spodziewajmy się cudów.

Skoro już wiemy, jak na polu faktów wygląda odbieranie dzieci z biedy, przyjrzyjmy się innym danym liczbowym, to jest sprawdźmy, ile rodzin w Polsce ma założoną tzw. 'niebieską kartę'. Jak wynika z oficjalnych statystyk policyjnych, w 2016 roku zarejestrowano 73 531 niebieskich kart w rodzinach, w których zgłoszono występowanie przemocy (statystyki).
Myślę, że wszyscy doskonale rozumiemy, że rozważając liczbę 73 531 rodzin z problemem przemocy, i rozważając wartość 0.01416 % dla dzieci odebranych z powodu biedy, łatwo możemy wskazać, co jest rzeczywistym problemem dla polskiego dziecka.
Oczywiście ryzyko odebrania z  powodu biedy, nie przemocy.
Dlatego Beata Szydło wprowadziła ustawę o zakazie odbierania dzieci z powodu biedy, i dlatego właśnie polski rząd zastosował się do Konwencji antyprzemocowej wdrażając jej zapisy.
Ha ha, żarcik.
Nie stosujemy zapisów Konwencji, ponieważ przemoc nie dotyka polskich rodzin, a sam prezydent RP stojący na straży Konstytucji (kolejny żart, ależ mam dziś frywolny nastrój) objaśnił, że Konwencji przede wszystkim "nie należy stosować"(Andrzej Duda, Warto rozmawiać, TVP - 02/02/2017).



(źródło zdjęcia: Gazeta Wyborcza, http://wyborcza.pl/TylkoZdrowie/7,137474,21289520,przemoc-wobec-dzieci-lekarz-rodzinny-nie-powinien-wierzyc-w.html)

Dobrze, wróćmy do dzieci i problemów polskich rodzin. Tych prawdziwych, a nie wydumanych w rodzaju przemocy. W sprawie zagrożenia adopcjami zagranicznymi możecie zerknąć tu, zaś w sprawie reintegracji i zbyt szybkich interwencji w rodzinę - no cóż, ta notka jest właśnie o tym i teraz zaczniemy się przyglądać właśnie tej sprawie.
Jeśli czytacie czasem prasę to wiecie, że polscy obywatele mają dwa problemy związane z krzywdą dzieci, które wylądują na urazówce lub na cmentarzu.
Pierwszym problemem jest dramatyczny okrzyk: GDZIE BYŁA POMOC SPOŁECZNA?
Jeśli jednak dziecko nie trafi na urazówkę, ani na cmentarz, a po prostu zostanie zabrane rodzinie,  problemem jest dramatyczny okrzyk: DLACZEGO POMOC SPOŁECZNA ZABIERA DZIECI BEZ POWODU?

Zajmijmy się najpierw wyjaśnieniem, gdzie jest pomoc społeczna i zajrzyjmy do uroczej miejscowości Brojce k. Gryfic, gdzie w 2017 roku rodzice pięcioletniej Nikoli całkowicie przypadkowo i omyłkowo wykąpali córkę we wrzątku powodując rozległe poparzenia krocza i ud. "Poślizgnęła się i wpadła do brodzika" zeznawała skruszona mama. Pięć dni później dziecko trafiło na pogotowie z poparzeniami II i III stopnia, bo przez wszystkie te dni matka i ojczym nie zgłosili się z dzieckiem do lekarza, choć 'cały czas popłakiwało'. Sąd rodzinny uznał jednak, że pomyłka może zdarzyć się każdemu i nie uznał za uzasadnione skierować Nikoli do rodziny zastępczej, czyli odebrać dziecka matce. Wprawdzie w momencie hospitalizacji dziecka matka miała we krwi 2,6 promila alkoholu, ale zaklinała się, że podczas feralnej kąpieli była trzeźwa. Poza tym zadeklarowała, że podda się leczeniu odwykowemu, co stanowiło przesłankę tego, że kocha i będzie się troszczyć. Tak więc Nikola wróciła do mamy.
Kilkanaście dni później lokalna komenda policji odebrała telefon od pracownika społecznego, że mama Nikoli jest znów pijana. Tym razem dziecko odebrano matce i skierowano do rodziny zastępczej (źródło 1, źródło 2, źródło 3).
Wybrałam tę sprawę nie dlatego, ponieważ jest wyjątkowo drastyczna - nie jest, w Polsce dzieciom zdarzają się gorsze rzeczy od maltretowania, przez gwałty, a na pobiciu ze skutkiem śmiertelnym kończąc (w roku 2017 ofiarami przemocy stało się 13 515 dzieci, jak donoszą statystyki policji).

Wybrałam ją, ponieważ w tej sprawie jest kilka ważnych wątków.

Pierwszym jest ten, że pomoc społeczna może rwać włosy z głowy i pisać wnioski o natychmiastowe odebranie dziecka z rodziny z powodu zagrożenia jego zdrowia i życia, ale jeśli sędzia rodzinny ma inny pogląd na dobro dziecka to dziecko zostanie w rodzinie. Ta jest bowiem naturalnym środowiskiem dla dziecka, jak wierzymy, a wraz z nami wielu sędziów i sędzi rodzinnych. Ten kulturowy klimat nie wziął się z powietrza.

Drugi to ten, że pięcioletnie dziecko (i każde dziecko) zawsze jest najbardziej bezbronnym podmiotem w sprawie, bo nie posiada takich kompetencji społecznych jak osoba dorosła. Nie może na przykład powiedzieć, że nastąpiła pomyłka, ona mnie uwiodła, wysoki sądzie; nie rozpłacze się deklarując miłości do dzieci; nie napisze pisma wskazując na rażące przekroczenie uprawnień wobec władzy rodzicielskiej; nie zastraszy pracowników społecznych i nie pójdzie do mediów, aby opowiedzieć własną smutną historię. A te zawsze są smutne i zawsze chodzi w nich o to, że okoliczności obiektywne przeszkodziły w dotarciu na terapię, spotkanie z dzieckiem, do urzędu pracy, jak również te same przyczyny uniemożliwiły zrealizowanie kontraktu spisanego z asystentem rodziny. Ale chęć i wola wciąż są, proszę nie odbierać mi bezprawnie dziecka lub dzieci. Tak działa familiocentryzm, w odróżnieniu od pajdocentryzmu, który wskazuje, że w sprawie toczącej się o dobro dziecka należałoby podążyć jednak za interesem dziecka, nawet jeśli rodzinie zrobi się z tego powodu przykro.

Trzeci wątek to  miłość rodzica do dziecka. Nie wiedzieć czemu wielu z nas uważa, że dzieci krzywdzone przez swoich rodziców i opiekunów to dzieci, które nie są kochane. Zatem brak miłości jest bezpośrednią przesłanką na rzecz prawdopodobieństwa krzywdy, a istnienie miłości - przesłanką na rzecz bezpieczeństwa dzieci. To zaskakujące, że w społeczeństwie, które potrafi latać w kosmos i rozbijać atomy, wciąż nie uświadomiliśmy sobie, że deklarowana (na ogół zupełnie szczerze) miłość do dziecka zupełnie nie wyklucza się z jego krzywdzeniem. Dorosły człowiek ma bowiem tę własność, że potrafi sprawnie racjonalizować własne zachowania. Bije dziecko nie dlatego, bo go nie kocha, a dlatego, że zasłużyło. Gwałci dziecko nie dlatego, bo źle mu życzy, a dlatego, bo samo tego chciało, a poza tym po wszystkim kupił mu/jej słodycze, więc o co chodzi? Głodzi dziecko nie dlatego, bo o nie nie dba, ale dlatego, bo kuzyn świętował długie imieniny i po prostu przez trzy dni nie dotarł trzeźwy do domu. Istnienie miłości do dziecka i istnienie bezpiecznej więzi z dzieckiem nie są synonimami.
Jako opiekunka zastępcza mogę potwierdzić, że nie spotkałam się nigdy z rodzicem, który nie kochałby swojej córki lub syna, co zupełnie nie oznaczało, że był dla tego dziecka bezpieczną osobą. Co istotniejsze, żadne badania nad rodzinami rozdzielonymi nie potwierdziły, że zachodzi zależność pomiędzy subiektywnym odczuwaniem przez rodzica miłości wobec dziecka, a gwarancją bezpieczeństwa dziecka. Dlatego w literaturze przedmiotu nie używamy pojęcia 'dobra dziecka' ani nie mierzymy głębi miłości rodzica, a posługujemy się kategoriami konkretnymi: czy dziecko dobrze sobie radzi edukacyjnie? Czy ma zaspokojone potrzeby pielęgnacyjne, emocjonalne i opiekuńcze? Czy nie wchodzi w konflikt z prawem? Jak wyglądają jego relacje społeczne, w tym z rówieśnikami? Jak wygląda stan jego/jej zdrowia?
Wyżej opisany paradoks wyjaśnia jednak, dlaczego tak dużo można załatwić deklaracją miłości i czemu czujność systemu familiocentrycznego  nie ma nastawionych radarów na interes dziecka, skoro rozpatruje interes rodziny.

Czwarty wątek jest zaś taki, że Nikola została finalnie odebrana mamie, bo pracownik społeczny jednak poszedł do domu i sprawdził, jak w praktyce wygląda terapia odwykowa, a potem zadzwonił na policję.
I ta ostatnia kwestia jest najważniejsza.

Pomimo istnienia ponad 56 tysięcy dzieci zabranych rodzinom z różnych powodów, które opisał już wyżej RPD, paradygmat familiocentryzmu nakazuje nam czynić wszelkie wysiłki, aby połączyć ponownie dziecko z rodziną.
Zaskoczeniem może być więc dla Was informacja, że jeśli do reintegracji dojdzie i sąd przywróci prawa rodzicom, nikt w Polsce nie monitoruje dalszych losów dzieci. 
Oznacza to, że tracimy historię dziecka z oczu w momencie, w którym rodzic odbierze je z domu dziecka, rodziny zastępczej czy placówki, w której się do tej pory znajdowało.
Statystyk dotyczących losów dzieci przywróconych rodzinom nie prowadzi ani Ministerstwo Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej, ani Ministerstwo Sprawiedliwości, ani nie zainteresowała się nimi żadna z posłanek i posłów polskiego Sejmu, choć ci ostatni mają wiele czasu na pisanie interpelacji w sprawie odbierania dzieci z biedy.
Nie prowadzą tych statystyk również organizacje pozarządowe działające na rzecz reintegracji rodzin i systemowego wsparcia rodziny.
Czyż to nie ciekawe?

Jest jednak dobra wiadomość. Choć polskie państwo nie interesuje się losami dzieci, inne państwa to zrobiły i postanowiły jednak sprawdzić, jakie efekty ma familiocentryzm, czyli idea przywracania dzieci rodzinom biologicznym.
W 2017 roku Brytyjskie Ministerstwo edukacji opublikowało rozległy raport dotyczący m.in. długofalowych efektów reintegracji. Poza potwierdzeniem tez, które postawiłam wyżej (tak, rodzice biologiczni krzywdzący dzieci wciąż na ogół kochają swoje dzieci; tak, odebranie dziecka rodzinie jest dla tej rodziny dramatem; tak, rodzice są wtedy bardzo smutni; tak, rodzice chcą odzyskać swoje dzieci; tak, większość rodziców czyni jakieś wysiłki, ale rzadko kiedy są one wystarczające, by dziecko było bezpieczne i dostało szansę na pełen rozwój) pojawiło się w nim wiele interesujących liczb, statystyk i interpretacji, na przykład:

"Wśród dzieci, które wróciły do domów, istnieje wysokie ryzyko, że doświadczą ponownej przemocy lub zaniedbania. W badaniach Elaine Farmer (2011) wykazano, że niemal połowa z nich (46%) była krzywdzona po reintegracji. W kolejnych badaniach prowadzonych przez Farmer i Lutman (2012) w ciągu dwuletniego follow-up okazało się, że ponad połowa dzieci doświadczyła przemocy lub zaniedbania po reintegracji. Większość z tych dzieci była krzywdzona również we wcześniejszych okresach, co pokazuje trwałość modelu przemocowego w wielu rodzinach. (...)".

Nina Biehal i współpracownicy (2015) na podstawie badań nad przypadkami 149 dzieci w siedmiu brytyjskich hrabstwach wykazali, że 35% dzieci, które wróciły do rodzin jest ponownie odbierana rodzinom w ciągu 6 miesięcy po reintegracji, a 63% dzieci ostatecznie zostało odebranych interwencyjnie, jeśli okres monitorowania wynosił cztery lata.

Szansa na udaną reintegrację drastycznie malała w rodzinach, gdzie problemem było nadużywanie alkoholu: aż 81% takich reintegracji zakończyło się ponownym interwencyjnym zabraniem dziecka z rodziny (Wade 2011).
Potwierdzono także zjawisko sztafety zaniedbań. W badaniach Gillian Schofield i Olive Stevenson (Schofield i Stevenson 2009) oraz Elisabeth Neil (Neil et al. 2010) wykazano,  że rodzice, którym odebrano dzieci, najczęściej sami w dzieciństwie padli ofiarą maltretowania lub zaniedbania i/lub wciąż są ofiarami jako dorośli. 
Mimo to z doświadczeń polskich streetworkerek i wolontariuszy pracujących z rodzinami zagrożonymi wykluczeniem wynika, że im wyraźniejsza jest 'sztafeta zaniedbań' w rodzinie tym mniejsza szansa, że dojdzie do interwencji w postaci odebrania małego dziecka z rodziny i umieszczenia go w rodzinie zastępczej. Być może wychodzi się z założenia, że złe drzewa wydają złe owoce, więc nie warto o takie dzieci walczyć. Sedno w tym, że brak walki o dobrą przyszłość tych dzieci doprowadza do wzrostu ryzyka, że za kilka lat to z ich dziećmi będą pracować kolejni streetworkerzy i wolontariuszki.
Z mojej korespondencji z pracownikami domów dziecka płyną podobne konkluzje (nie mam zgody autorów na cytowanie, więc wyrażę ich doświadczenia w formie parafrazy): system interweniuje wtedy, kiedy nie da się już zamiatać problemu pod dywan. Dopóki dziecko stawia się w szkole i przechodzi z klasy do klasy, przymyka się oczy na to, że jest brudne, zaniedbane, głodne i zachowuje się agresywnie, co nota bene jest jedyną racjonalną strategią przetrwania w środowisku, w którym można być albo ofiarą, albo agresorem. Interwencja następuje dopiero wówczas, kiedy dojdzie do erupcji: dziecko usiłuje zgwałcić koleżankę, pobije nauczyciela albo samo podejmie próbę samobójczą.
Wtedy jednak sytuacja przemocy w rodzinie jest już tak dojrzała i utrwalona, że szanse rodziny na wyjście na prostą są już relatywnie nieduże, bo doszło do wieloletniej demoralizacji rodziców poprzez zaniechanie, którego dokonywał system polityki rodzinnej. Jeśli przez wiele lat nie było reakcji, trudno wytłumaczyć dorosłym ludziom, że szkole nagle nie podoba się zachowanie dziecka, skoro wcześniej zachowywało się podobnie ( = krzyczało o pomoc w swoim języku), tylko w mniejszej skali.
Wtedy również nie mówimy już dłużej o małych dzieciach, które można ze znacznymi sukcesami wyciągać z zaniedbań, rehabilitować, resocjalizować, stymulować i tak dalej, a o dzieciach starszych, na które nie czeka żadna rodzina adopcyjna, a do rodziny zastępczej najprawdopodobniej nie trafią, bo przekroczyły magiczny wiek 10 lat (o czym jeszcze niżej).

Sądzę, że warto mieć to w przytomności, kiedy zastanawiamy się, czy interwencja w rodzinę nie jest w Polsce przeprowadzana za wcześnie: wczesna interwencja może mieć jeszcze walor trzeźwiący i korektywny dla rodziców, późna już nie.
Ale aby w ogóle móc to rozważać, należy postawić pytanie, czy walczymy o rodziny, czy walczymy o dzieci. Czasem nie da się tych dwóch celów realizować jednocześnie.

Teraz kilka zdań o tym, gdzie w ogóle trafiają te dzieci, o ile je już odebrano rodzicom lub rodzicowi.
Zgodnie z Ustawą o wspieraniu rodziny, dzieci do 10 roku życia powinny trafić pod opiekę rodziny zastępczej, a dzieci starsze - do pieczy instytucjonalnej, co w języku potocznym oznacza najczęściej dom dziecka. Jak łatwo wywnioskować, im dłużej przeciąga się dawanie szans rodzinie (czytaj: przymykanie oczu na sygnały wysyłane przez dziecko), tym większe prawdopodobieństwo, że dziecko finalnie trafi do domu dziecka, a po osiągnięciu pełnoletniości po prostu wróci do rodzinnego środowiska. Im dziecko młodsze tym większe ma szanse na wyrównanie deficytów i prawidłowe funkcjonowanie pomimo wcześniejszych krzywd.
W Polsce jednak wiele z nas uważa, że rodzina zastępcza to podejrzana instytucja (patrz Puck i zamordowanie dwójki dzieci), więc tym łatwiej przychodzi nam obrona rodziny biologicznej, jako mimo wszystko sensowniejszej alternatywy.
Tymczasem badania pokazują coś zupełnie innego. 

Helen Tausig (Tausig 2001) w sześcioletnim badaniu prospektywnym zbadała losy dzieci, które wróciły z rodzin zastępczych do rodzin biologicznych, a więc zostały 'zreintegrowane', z tymi, które pozostały w rodzinach zastępczych do pełnoletniości. Dzieci, które przywrócono rodzinom osiągnęły znacząco gorsze wyniki w edukacji (włączając w to odsetek przerwania edukacji szkolnej), znacząco gorsze wyniki zachowań autodestrukcyjnych, znacząco wyższe odsetki uzależnień i wchodzenia w konflikt z prawem, w porównaniu z tymi, którym pozwolono wychowywać się w rodzinach zastępczych i nie reintegrowano z rodzinami biologicznymi. 

Te same wyniki uzyskał John Wade (Wade 2011): jedynie 1/3 dzieci, która wróciła do rodzin biologicznych, pozostała w tych rodzinach kolejne cztery lata. Trzy czwarte dzieci ponownie zostały zabrane z rodzin, ponieważ doszło kolejny raz do przemocy wobec nich (włączając w to także przemoc seksualną i maltretowanie). Co interesujące, dzieci, których rodzicom udało się jednak nie dopuścić do ponownego odebrania dzieci przez pomoc społeczną, po czterech latach pozostawania w rodzinach biologicznych osiągały gorsze wyniki w edukacji, w rozwoju emocjonalnym i w funkcjonowaniu społecznym niż ich rówieśnicy, którzy pozostali w rodzinach zastępczych.

Jasne, że rodzina zastępcza ma sens tylko wtedy, jeśli jest dobrą rodziną zastępczą. Wspaniale, inwestujmy więc w dobre rodziny zastępcze, to świetny pomysł, aby rodzicielstwo zastępcze uczynić powodem do zawodowej dumy, a nie ciągłego poczucia bycia pariasem społecznym. Aktualnie w Polsce obowiązkiem opiekunów zastępczych jest jednak w pierwszym rzędzie praca nad... reintegracją dziecka z rodziną biologiczną. Niektóre znajome rodziny zastępcze pod wpływem wezwania do działania na rzecz reintegracji posuwają się nawet do przywożenia rodziców biologicznych na spotkania z dziećmi, aby motywować ich do kontaktów z własnymi przecież dziećmi. Znam też takie, które nie ustają w wysiłkach, aby namówić rodziców biologicznych na terapię, znalezienie pracy czy podpisanie kontraktu z asystentem rodziny. Nie rozumiem więc zupełnie (kłamię), czemu te rodziny stwierdzają po latach, że jednak ich wysiłki nie przyniosły efektów i do trwałej reintegracji nie doszło?

No dobrze, ale czy nie ciekawi Was mimo to, dlaczego pracujemy nad reintegracjami, a nie sprawdzamy, co się dzieje po reintegracji? 
W Wielkiej Brytanii, która ma wystandaryzowany i dofinansowany system polityki rodzinnej, i gdzie pracuje się na zintegrowanych modelach wspomagania rodziny, dane nie wyglądają różowo dla dzieci, jak można się było przekonać.
W Polsce takich danych w ogóle nie prowadzimy, co by się jednak stało, gdybyśmy zaczęli? 
Pod wpływem ogłoszenia przez pewną organizację pozarządową "sukcesu" w postaci zreintegrowania kilkunastu rodzin przez Powiatowe Centrum Pomocy Rodzinie z województwa śląskiego, które program 'wspierania rodzin' prowadzi od 2002 roku, zapytałam pracownicę tego WCPRu o statystyki nieudanych reintegracji. Czy je prowadzą? Czy badają dalsze losy dzieci?
Okazało się, że doszło do tylko jednego nieudanego powrotu dziecka do rodziny biologicznej. Nieudanego, czyli dziecko później znów zostało odebrane z rodziny.
Jednego.
Wow.
Co takiego ma polska polityka rodzinna i jej pracownicy, czego nie mają Brytyjczycy?
Czy istnieje gdzieś jakiś komitet na wzór noblowskiego, do którego mogłabym zgłosić taki sukces? Jedna nieudana reintegracja od 2002 roku, a mamy 2018 rok. Szacunek.

Po bliższych indagacjach okazało się jednak, że ewaluacja prowadzona przez ten PCPR była dość osobliwa. PCPR nie śledził losów wszystkich dzieci, których rodzicom wcześniej pomagał je odzyskać z domów dziecka i rodzin zastępczych, a jedynie losy tych dzieci, których rodzice utrzymywali kontakt z PCPRem. Bo tylko do tych mieli dostęp. Reszta rozpłynęła się w szarej mgle, zabieram dziecko do domu, nara.
Jak być może właśnie się dowiecie, w Polsce żadni rodzice, którym przywrócono już pełnię praw rodzicielskich, nie mają obowiązku utrzymywać kontaktu z powiatowymi centrami pomocy rodzinie, psychologami, terapeutami uzależnień ani żadną instytucją kontrolno - monitorującą. Więc owszem, po prostu mówicie 'sayonara'. Macie pełnię praw wobec dziecka, nikt Was nie będzie już sprawdzać.
Chyba, że jednak chcecie wpaść co jakiś czas na kawę do urzędniczki PCPRu, z którą się zaprzyjaźniliście i w ten sposób pomóc jej sporządzić statystyki udanych reintegracji.
Jeśli więc czyta te słowa ktoś, komu marzy się kariera w ministerstwie rodziny i dalsze wzmacnianie paradygmatu familiocentryzmu to podsuwam mu bądź jej prosty sposób na obniżenie gorączki systemowej - stłuczcie termometr. To działa.

W tym świecie tworzonym przez nasze przekonania o świętości rodziny, bardzo prosto jest podnosić larum, że pomoc społeczna interweniuje bez powodu. Równie prosto jest oburzać się bezczynnością służb, gdy kolejni rodzice zakatują dziecko lub zagrożą jego zdrowiu. Nie widzimy związku między tymi dwiema sytuacjami.
Nie chcemy wiedzieć, co dzieje się z dziećmi, których rodzice już raz je skrzywdzili tak poważnie, że jednak system podjął straceńczą decyzję interwencyjnego zabrania dzieci z rodziny. A nie jest prosto taką decyzję podejmować w kraju, w którym sam Minister sprawiedliwości nie wyraża zgody na
"[D]alsze niszczenie rodziny. Rodzina od zawsze była sercem Polski. Będziemy dbali o to, żeby to serce dalej mocno biło"
a Prezydent RP nawołuje do łamania Konwencji antyprzemocowej.

Nie żyjemy bowiem w kraju pajdocentrycznym, który to przymiotnik nieprzypadkowo przecież jest pejoratywny. Żyjemy w kraju, gdzie wartością naczelną jest rodzina. I który wiele lat temu wydał Janusza Korczaka. Zapomnieliśmy prawie wszystko, o czym pisał i czego się domagał, ale na szczęście postawiliśmy mu parę pomników, więc w sumie nie ma o co robić krzyku.


bibliografia

Mary Baginsky, Sarah Gorin and Claire Sands (2017), The fostering system
in England: Evidence review. Research report.

Biehal, N., Sinclair, I. and Wade, J. (2015) Reunifying abused or neglected children: Decision-making and outcomes. Child Abuse and Neglect 49, 107–118.

Farmer, E. and Lutman, E. (2012) Effective Working with Neglected Children and Their Families: Linking Interventions to Long-term Outcomes. London: Jessica Kingsley Publishers.

Farmer, E. and Lutman, E. (2010) Case Management and Outcomes for Neglected Children Returned to Their Parents: A Five-year Follow-up Study. London: Department for Education.

Farmer, E. (2009) Reunification with birth families. In G. Schofield and J. Simmonds. The Child Placement Handbook. London: British Association of Adoption and Fostering 

Neil, E., Cossar, J., Lorgelly, P. and Young, J. (2010) Helping Birth Families: Services, Costs and Outcomes. London: British Association of Adoption and Fostering.

Schofield, G. and Stevenson, O. (2009) Contact and relationships between fostered children and their birth families. In G. Schofield and J. Simmonds (eds). The Child Placement Handbook: Research, Policy and Practice. London: British
Association of Adoption and Fostering.

Wade, J., Biehal, N., Farrelly, N. and Sinclair, I. (2011) Caring for Abused and Neglected Children: Making the Right Decisions for Reunification or Long-term Care. London: Jessica Kingsley Publishers.
































poniedziałek, 23 stycznia 2017

Adopcje zagraniczne - gdzie tkwi problem?




Kiedy w mediach pojawiła się informacja o rządowej decyzji o wygaszaniu adopcji zagranicznych reakcje były dwojakie: z jednej strony feministyczne lewactwo wreszcie dostało po nosie, nie będą zabierać polskich dzieci i dobrze, z drugiej strony rozległ się lament nad tym, że PiS znów psuje politykę społeczną i teraz w Polsce już nikt nie adoptuje dziecka inaczej niż przez ośrodek katolicki. Obie strony zgodnie łączyły się w ignorancji adopcyjnej. Żadna tego nie urefleksyjniła.

Zacznijmy od wyjaśnienia sprawy z ośrodkami katolickimi. Istnieją od dekad i od zawsze procedują w zgodzie z własnymi przekonaniami. Na podstawie wielu lat obserwacji środowiska adopcyjnego mogę zamieścić wykaz wymogów, z jakimi stykałam się w ich pracy: kandydatom na rodziców adopcyjnych kazano przedstawiać odpis aktu chrztu i małżeństwa sakramentalnego, opinię od księdza proboszcza, odbywać obowiązkowe rekolekcje adopcyjne i zaliczać konferencje omawiające niemoralność procedury in vitro. To wszystko działo się w kraju, którego prawo jasno stanowi, że dostęp do procedury adopcyjnej nie jest zależny od wyznania, a samo wyznanie (lub jego brak) jest informacją wrażliwą. A mimo to katolickie ośrodki działały i działają swobodnie, korzystają ze środków publicznych i podlegają prawu, które sobie dowolnie zawężały powołując się na to, że "są katolickie". Nie obchodziło to SLD, nie obchodziło to PO i dobra zmiana w postaci rządów PiS niczego tu nie zmieniła.
Dlatego ze zdziwieniem czytam internetowe dyskusje, z których wynika, iż gros ludzi w ogóle nie miało pojęcia o tym zjawisku. Jeśli Jesteś jednym z tych ludzi to powiem Ci, dlaczego teraz się dziwisz.
Z adopcją podstawowy problem jest jeden. Ona po prostu nie jest seksowna. Również w znaczeniu literalnym - seksu tam nie ma wcale, nie usuwa się płodów, nie zamraża zarodków i nie ma żadnych gejów. Tym samym wszystkie najciekawsze kwestie, które angażują społeczną uwagę, już na wstępie zostają wygaszone. Zostawiliśmy więc sprawy adopcji ekspertom, jakże często proweniencji chrześcijańskiej, a teraz ze zdumieniem odkrywamy, że słoiczek z miodem wypełniony jest dziegciem. Wow, Polska taka nieprzewidywalna, wieloryby takie ciekawe. A dzieci adoptowane nie.

Drugi problem polega zaś na tym, że dyskusja adopcyjna od lat jest specjalistyczna. Biorą w niej udział dyrektorzy ośrodków, pedagodzy, psycholodzy, czasem zrzeszone rodziny zastępcze. Niemal nie ma w niej głosu rodziców adopcyjnych i kandydatów na takich rodziców, praktycznie zawsze pomijany jest głos dorosłych osób adoptowanych. Społeczeństwo nie zajmuje stanowiska poza wygłaszaniem komunałów bazujących na szczątkowej wiedzy, która oscyluje wokół sierot, subiektywnie ustalanego dobra dziecka (każdy kiedyś był dzieckiem, więc czuje się kompetentny) i historii usłyszanych od znajomych znajomych. Reprezentacja jest więc bardzo nierówna, co gorsza przeważa fragmentaryczne spojrzenie na politykę społeczną, czego przejawem jest obecny spór wokół adopcji zagranicznej i drugi - wokół powstających właśnie Standardów Adopcyjnych. Powraca jak bumerang odwieczna zmora polskich sporów rytualnych: zbijamy termometry, aby nie widzieć gorączki oraz wierzymy, że zmiana w obszarze X rozwiąże problem, którego korzenie tkwią przecież w obszarach od A do Z, a nimi nie chcemy się zajmować.

Kilka słów wyjaśnienia o tym, czy naprawdę nie da się odtąd adoptować dziecka inaczej niż przez ośrodek katolicki? Oczywiście, że się da. Zmiana dotyczy wyłącznie adopcji zagranicznej.
Uporządkujmy więc fakty:
Mamy w Polsce dwa rodzaje adopcji: krajową i zagraniczną. Z tej drugiej korzystają obcokrajowcy chcący adoptować polskie dzieci, są to również pary polskie, które wyemigrowały (decyduje miejsce zamieszkania rodziny, w którym będzie ona wychowywać dzieci). Adopcjami krajowymi zajmują się ośrodki publiczne i niepubliczne, świeckie i katolickie.
Adopcjami zagranicznymi natomiast zajmowały się do tej pory trzy ośrodki: dwa publiczne (Publiczny Ośrodek Adopcyjny mieszczący się na ul. Nowogrodzkiej w Warszawie i Krajowy Ośrodek Adopcyjny Towarzystwa Przyjaciół Dzieci z Warszawy) oraz jeden katolicki ( Katolicki Ośrodek Adopcyjny mieszczący się na ulicy Grochowskiej w Warszawie).
W tym miejscu ciekawy fakt: Katolicki Ośrodek Adopcyjny z miejsca informował zagranicznych kandydatów na rodziców adopcyjnych, iż preferencje adopcyjne mają pary katolickie (podkreślenie moje):
3.Podstawowe wymagania Ośrodka względem rodziny zagranicznej:
(...)
- rozpatrując zgłoszenia rodzin preferujemy w pierwszej kolejności rodziny katolickie, a następnie inne chrześcijańskie;

Pomimo iż ośrodek prowadzi adopcje zagraniczne od 1996 roku, zaś kwestia pierwszeństwa par wyznania rzymskokatolickiego nie jest obudowana żadnym przepisem żadnej ustawy, nikt nigdy nie zainterweniował w sprawie tej uznaniowości.
Być może reakcji nie było dlatego, że, no cóż, ostatecznie do wyboru były jeszcze dwa ośrodki państwowe, gdzie kandydaci z zagranicy mogli przystępować do procedury i nikt się ich o wyznanie nie pytał (a przynajmniej niczego od odpowiedzi nie uzależniał). A być może dlatego, że nikogo to w gruncie rzeczy nie obchodziło.
Zmieniło się to w styczniu 2017 roku, kiedy mocą decyzji minister Elżbiety Rafalskiej, cofnięto prawo do prowadzenia adopcji zagranicznych dwóm publicznym ośrodkom (ośrodek TPD i ośrodek z Nowogrodzkiej), a na ich miejsce powołano dwa katolickie ośrodki, które odtąd - jako jedyne w kraju - mają prawo procedować adopcje zagraniczne. Jednym jest wspomniany już Katolicki Ośrodek Adopcyjny, którego "Wymagania" zacytowałam wyżej, zaś drugim jest Diecezjalny Ośrodek Adopcyjny z Sosnowca, o którym niewiele można powiedzieć, ponieważ nigdy dotąd nie zajmował się adopcjami zagranicznymi i będzie debiutować w tej roli.

Zmiana jest ogłaszana wielkimi słowami. Padają zdania o tym, że nie powinno się szukać rodzin za granicą, skoro można znaleźć je w Polsce (czy na pewno można?). Podważa poprawność dotychczasowych adopcji zagranicznych, o czym piszę niżej. Zwraca się uwagę na potrzebę ściślejszego monitoringu losów dzieci adoptowanych poza granicami Polski ("Resort rodziny zamierza przejąć większą kontrolę nad tym procesem i robić wszystko, by nie wysyłać za granicę polskich obywateli – obiecuje minister Elżbieta Rafalska"). Przynajmniej ten ostatni postulat jest bardzo słuszny. Nie ma bowiem przepisów, które pozwalałyby na taką kontrolę. Do tej pory ośrodki zawierały umowy dżentelmeńskie z rodzicami adopcyjnymi zobowiązując ich do przesyłania co rok raportu o rozwoju dziecka i losach rodziny. Dżentelmeńskość polegała na tym, że rodziny były o to uprzejmie proszone. Nawet jeśli się nie wywiązywały z tej obietnicy były już pod jurysdykcją innego kraju, a adopcja była przecież orzeczona, więc strona polska nic nie mogła zrobić. Spodziewalibyśmy się więc, że wraz z ogłaszaniem dobrej zmiany pojawią się przepisy pozwalające na śledzenie losów małoletnich obywateli RP, ale tak się nie stało. Nie zaproponowano żadnej noweli.
Nowe i bezpieczniejsze adopcje zagraniczne mają po prostu być katolickie.

Ta sprawa ma jeszcze jedno tło, które dzięki Pawłowi Passiniemu, synowi Barbary Passini, wieloletniej dyrektorki Krajowego Ośrodka Adopcyjnego TPD, stało się emocjonalne:

Po 27 latach niezwykle trudnej pracy dzieło życia mojej Matki, Barbara Passini i wspaniałych ludzi, którzy go współtworzyli Krajowy Ośrodek Adopcyjno-Opiekuńczy TPD ma przestać istnieć. Teraz będzie już tylko Katolicki Ośrodek. Żyjemy przecież w państwie wyznaniowym.
Nie mogę tu opisywać przykładów niemal niemożliwych adopcji, które przeprowadzili, ale wierzcie, było ich wiele. Dzięki staraniom mojej Matki i jej współpracowników przestano rozdzielać idące do adopcji rodzeństwa. Adopcje zagraniczne zaczęto monitorować aż do pełnoletniości. Udało się udaremnić próby wywożenia dzieci jako dawców narządów. Z tego powodu Mama była ciągana po sądach za zniesławienie tych, którzy brali w tym udział. Wygrała. I przede wszystkim wygrywały dzieci i rodzice. Ale dziś przyszła dobra zmiana. I będzie już tylko Ośrodek Katolicki.Dobra Zmiano! Będziesz się smażyć w piekle!!! Wierz mi!!!
[wpis Pawła Passiniego z dnia 20.01.2017, Facebook] 

Ośrodek TPDowski był pierwszym ośrodkiem, który zajął się adopcjami zagranicznymi. Sięgając głębiej w przeszłość, ośrodki TPDowskie były również pierwszymi ośrodkami, które zaczęły przeprowadzać adopcje krajowe. Na doświadczeniu TPD i ich praktykach pracowała większość pozostałych ośrodków. I oto w 2017 roku okazuje się, że większą kontrolę nad adopcją zagraniczną zapewni nam diecezjalny ośrodek sosnowiecki, który nie przeprowadził do tej pory żadnej takiej adopcji, aniżeli ośrodek TPD, który przeprowadził ich ponad dwa tysiące czterysta.
Pojawia się wiele ciekawych pytań: w jaki sposób Ministerstwo chce zwiększać nadzór nad adopcjami zagranicznymi, skoro nie zaproponowało przepisów kontrolnych, nie mówiąc o ich wprowadzeniu? Jakim cudem Ministerstwo doprowadzi do pozostawania dzieci w Polsce, skoro adopcje zagraniczne biorą się właśnie z braku chętnych rodziców w kraju? W jaki sposób bezpieczeństwo adopcji zagranicznych ma zwiększyć powołanie ośrodka bez doświadczenia i likwidacja najstarszego ośrodka procedującego dotąd takie adopcje?

I tu można byłoby owocnie pociągnąć wątek jeremiady nad zamykaniem ośrodka TPD dalej, gdyby nie dość istotna kwestia, którą jednak Ministerstwo sygnalizuje, choć od dupy strony: adopcja zagraniczna nie jest najlepszą opcją i należy ją raczej ograniczać aniżeli wspierać.

Praktykują ją w Europie kraje, o których moglibyśmy powiedzieć, że unosi się za nimi smuga podejrzeń o postkolonialne sentymenty a rebours. Rosja, Ukraina, Rumunia, Bułgaria. Kraje pochodzenia adoptowanych dzieci i liczby adopcji przeprowadzonych przez obywateli USA dają tu ciekawy wgląd w zjawisko [liczby adopcji łącznie na lata 1999-2015]: z Polski w tym okresie adoptowano do USA 1254 dzieci, z Ukrainy 10546, z Bułgarii 2069, ale już z Finlandii dwoje, z Francji siedmioro, z Włoch znów dwoje [źródło].





Widać więc, że kraje Europy zachodniej i Skandynawia są dość zachowawcze w oddawaniu swoich małoletnich obywateli za granicę.
Dlaczego postkolonialne a rebours?
Z jednej strony mamy bowiem topos "dobrych państwa z zagranicy", który w krajach postsowieckich wydaje się wciąż żywy. USA to, wiadomix, perspektywy i możliwości, firmówki NIKE i od zera do milionera, jest szansa dla dziecka adoptowanego, natomiast w Polsce będzie bidul, brak szans i wyrośnie kolejne pokolenie zasiłkowe. To sprawia, że adopcja zagraniczna wciąż jest postrzegana w tych krajach jako szansa na lepszą przyszłość, rozwiązanie bardziej wartościowe niż pozostanie dziecka w kraju rodzimym, którego zaplecze oceniane jest jako gorsze przez jego własnych mieszkańców.
Druga strona medalu jest jednak ciekawsza.  O ile amerykański mit można krytycznie wyśmiać (przy okazji polecam świetny dokument Piotra Morawskiego "Daddy, I love you" o adopcji pięciorga rodzeństwa przez pewną miłą amerykańską parę. Należy jednak koniecznie obejrzeć część drugą "Dom nad Missisipi" oraz trzecią, "Obietnica dzieciństwa", aby poznać finał tej adopcji po latach), o tyle część dotycząca polskich perspektyw pozostaje niestety w mocy.
Ponieważ dla polskich dzieci kierowanych do adopcji zagranicznej alternatywą często jest naprawdę dom dziecka, brak szans i zostanie pokoleniem zasiłkowym.

Dlatego w dzisiejszej notce spróbuję trochę obrać z warstw temat adopcji zagranicznej, co być może uchroni Was przed uwikłaniem się w kolejną zero jedynkową dyskusję na ten temat.


Najpierw kilka faktów: o jakich liczbach mówimy?


Zgodnie z rocznikami statystycznymi GUS  przeprowadza się ok. 300-400 adopcji zagranicznych, podczas gdy liczba adopcji krajowych waha się pomiędzy 3000-4000 rocznie. Patrząc w roczniki widać jasno, że proporcje pomiędzy adopcjami krajowymi i zagranicznymi od lat utrzymują się na tym samym poziomie: adopcje zagraniczne stanowią w Polsce ok. 10% wszystkich adopcji.

Kto najczęściej adoptuje?

Ponieważ adopcje zagraniczne są możliwe jedynie w odniesieniu do krajów, które - podobnie jak Polska - są sygnatariuszami Konwencji Haskiej, polskie dzieci najczęściej adoptują Włosi (2015: 177), obywatele USA (2015: 85) i Hiszpanie (2015: 17). Najwięcej adopcji zagranicznych przeprowadzono w 2008 roku (389), najmniej w 2012 (255) [źródło].

Kto jest adoptowany?

Na ten temat brak szczegółowych informacji, co jest skądinąd ciekawe, ponieważ statystyki adopcji krajowych uwzględniają wiek dziecka i rodzaj adopcji (blankietowa, niepełna, przez osobę spokrewnioną, przez opiekuna zastępczego etc.), natomiast w raportach dotyczących adopcji zagranicznych nie podaje się takich danych, a jedynie liczbę adopcji. Do kwestii tajemniczości i tego, jak ta tajemniczość pracuje później w publicznym dyskursie, jeszcze wrócę. Tajemnicza natomiast nie jest kwestia uznania danego dziecka za "nieadoptowalne w kraju" - do adopcji zagranicznej są kierowane wyłącznie dzieci, dla których nie znaleziono rodziców w Polsce (art. 167 ustawy z dnia 9 czerwca 2011 r. o wspieraniu rodziny i systemie pieczy zastępczej). Co zatem oznacza "nieadoptowalność?" Orzeczenie o niepełnosprawności, bycie jednym z kilkorga rodzeństwa, zbyt późny wiek (polskie pary preferują adopcję niemowląt i dzieci w wieku przedszkolnym - im starsze dziecko tym jego szanse na adopcję maleją).

Kto może adoptować?

Obywatel każdego kraju z podpisaną Konwencją Haską, który spełnia kryteria lokalne (został zakwalifikowany do adopcji przez instytucje własnego kraju) ORAZ kryteria polskie (m.in. niekaralność, akt małżeństwa, wywiad adopcyjny, zaświadczenie o kwalifikacji do adopcji wydane przez instytucję kraju pochodzenia). Ten drugi wymóg jest istotny, ponieważ oznacza on explicite, iż wszelkie opowieści o omijaniu w ten sposób polskiego prawa i braku kontroli nad motywacjami/sytuacją życiową kandydatów na rodziców są ssane z brudnego palucha. Natomiast nie jest ssany z palucha fakt braku kontroli nad późniejszymi losami dziecka, jednak - jak już wiemy - Ministerstwo akurat na ten problem nie przedstawiło żadnego pomysłu, poza likwidacją najstarszej placówki zajmującej się takim adopcjami.
Tu warto napisać, dlaczego 12latek z dysfunkcjami, który nie był w Polsce "adoptowalny" nagle się staje adoptowalny np. w  Belgii? Dzieje się tak dlatego, ponieważ zagraniczne rodziny adopcyjne zainteresowane polskimi dziećmi, mogą liczyć na konkretne wsparcie w swoich krajach: finansowe, merytoryczne i społeczne. To zaś sprawia, że ludzie przestają się bać adopcji dzieci starszych, trudnych i posiadających liczne rodzeństwo, bo wiedzą, że nie zostaną jako rodzina na lodzie - pomoże im gmina, szkoła, znajdzie się bezpłatna opieka dla dzieci, psycholog, specjalistyczna terapia i gminna grupa wsparcia dla rodzin poadopcyjnych. To znacząco wpływa na motywacje adopcyjne rodzin polskich i rodzin zagranicznych czyniąc je różnymi, bo zbudowano zupełnie odmienne zaplecza systemowe dla takich adopcji.

Wątpliwości

"Kiedy przyjrzeliśmy się szczegółowo, jak do tej pory odbywały się zagraniczne adopcje okazało się, że nie jest wcale tak, że wysyłane za granicę dzieci są bardzo chore" – przekonuje minister Rafalska.
Liczba dzieci z orzeczeniami o niepełnosprawności, które skierowano do adopcji zagranicznej w ostatnich latach, wahała się na poziomie 20%. Co oznacza dla laików, że dzieci zdrowych było co najmniej 80%, ale wywieziono je za granicę i zerwano więzi kulturowe, czas bić w tarabany. Tymczasem problemem dzieci adopcyjnych nie są orzeczenia o niepełnosprawności, a ich brak pomimo istniejących dysfunkcji.
Dziecko z FASem (płodowy zespół poalkoholowy) nie dostanie orzeczenia, ponieważ FAS nie jest kwalifikowany jako niepełnosprawność, mimo iż skutkuje uszkodzeniami neurologicznymi, a te będą mieć różne manifestacje (od zaburzeń czucia poprzez obniżoną sprawność intelektualną, po skłonność do agresji i nadpobudliwości). Inną przezroczystą jednostką jest RAD (zespół zaburzeń więzi, Reactive Attachment Disorder) - również brak orzeczenia o niepełnosprawności, co nie zmienia faktu, iż RAD pozostaje głównym straszakiem polskich kandydatów na rodziców adopcyjnych. Znają oni literaturę, ale co ważniejsze - znają relacje innych rodzin adopcyjnych wychowujących dzieci z RADem. Nie jest prosto, zespół zaburzeń więzi - w zależności od struktury zaburzenia - może manifestować się kompulsywnym jedzeniem, niezdolnością do nawiązania więzi z rodzicami adopcyjnymi, chronicznymi kłamstwami, brakiem uczuć wyższych, lgnięciem do przypadkowych osób, wzmożonym pobudzeniem i potrzebą ciągłej kontroli otoczenia, skłonnościami do manipulacji, brakiem rozumienia związków przyczynowo skutkowych, aby wymienić kilka z objawów. RAD jest jednostką klasyfikowaną w systemie ICD-10, ale... nie jest niepełnosprawnością, więc orzeczenia brak. 
Im starsze dziecko tym większe ryzyko, że może mieć RAD, w przypadku FASu najczęściej brak danych, ponieważ główną wskazówką diagnostyczną jest wiedza o tym, że matka biologiczna piła alkohol w ciąży. Jak łatwo można się domyślić, matki biologiczne zazwyczaj nie podają tej informacji, a po odebraniu praw rodzicielskich tak czy inaczej nie ma z nimi kontaktu.
Dzieci z RADem i FASem trafiają więc do systemu jako dzieci zdrowe, bo fizycznie faktycznie są zdrowe. Tyle, że w "nieadoptowalności" nie o zdrowie fizyczne chodzi.


Minister zwraca też uwagę, że rozdzielane są rodzeństwa (71% przypadków adopcji zagranicznych), pomimo iż polskie prawo zastrzega, iż rodzeństwo powinno być wspólnie umieszczane w pieczy lub w rodzinie adopcyjnej, aby przeciwdziałać rozdzielaniu rodzeństw (Art. 112.8 KRiO).
Najczęstszą odpowiedzią na te wątpliwości, której udziela samo społeczeństwo, jest zachęta do większego altruizmu polskich kandydatów na rodziców adopcyjnych. Niech adoptują rodzeństwa. Niech adoptują dzieci chore zapobiegając ich wywożeniu za granicę. Kto im broni?

Egoizm

Tak, pary decydujące się na adopcję są egoistyczne w tym sensie, że chcą mieć rodzinę maksymalnie zbliżoną do rodziny biologicznej. Polska struktura adopcyjna jest obecnie taka, że kandydaci na rodziców adopcyjnych rekrutują się głównie z grupy osób bezdzietnych, czytaj: niepłodnych. To właśnie im przez lata  wdrukowywano do głów hasła "jesteś niepłodny? Adoptuj!" sugerując, że rodzina adopcyjna będzie ekwiwalentem biologicznej. Chcą więc wypełnienia tej społecznej obietnicy. Skoro in vitro jest niemoralne i słyszą o tym od lat z ambon, z trybun sejmowych i z  konserwatywnej prasy (a tak czy inaczej coraz większej grupy nie stać na leczenie, bo zlikwidowano program refundacji) to w porządku, mogą adoptować. Ale oni nadal chcą mieć swoje dziecko, a nie realizować ambitny projekt społeczny o nazwie "wyciąganie nastolatka z RADu". Tego właśnie ich nauczyliśmy i takie daliśmy narzędzia. Dlaczego więc teraz żądamy, aby odwrócić paradygmat adopcji?
Rodzice adopcyjni nie mają obecnie żadnej systemowej opieki postadopcyjnej. Jak długo są kandydatami na rodziców tak długo pozostają w kontakcie z ośrodkiem adopcyjnym i pracującymi tam pedagogami oraz psychologami. Po adopcji to się kończy - od tego momentu są autonomiczną rodziną. Są podejrzenia FASu? Szukajcie terapii na własną rękę. Są podejrzenia RADu? Na pewno kogoś znajdziecie. Dziecko wymaga terapii i rehabilitacji? Weźcie dodatkową pracę lub pożyczcie pieniądze, bo od momentu orzeczenia adopcji ustaje wszelka finansowa pomoc od państwa. Rodzeństwa nie powinny być rozdzielane? Adoptujcie pięcioro i z dnia na dzień z rodziny dwuosobowej stańcie się siedmioosobową, jakoś sobie poradzicie.
Jak widać, genezą "braku kandydatów krajowych do adopcji dzieci z dysfunkcjami" jest sam kształt systemu pomocy społecznej. Jest to system tchórzliwy, który od lat nie ma odwagi, aby postawić pewne zależności jasno i wyciągnąć z nich wnioski:

1. Powodem problemu z licznymi rodzeństwami jest ten, że nie prowadzimy żadnego krajowego programu profilaktyki: aborcja jest nielegalna, sterylizacja jest nielegalna, antykoncepcja nie jest refundowana i jest na receptę, edukacji seksualnej nie ma, pracownicy pomocy społecznej nie mają ani obowiązku, ani nawet prawa prowadzenia poradnictwa reprodukcyjnego dla swoich klientów (którymi często są rodziny, których dzieci JUŻ trafiły pod opiekę państwa). Nie ma żadnego programu bezpłatnej antykoncepcji dla klientów Pomocy Społecznej, których najczęściej na antykoncepcję po prostu nie stać. Kolejne dzieci się rodzą, ponieważ dzietność jest często jedynym bogactwem rodzin dysfunkcyjnych, czemu przyglądamy się w milczeniu mnożąc apele o adopcje licznych rodzeństw. Z własnej teczki: dwójka dzieci odebranych z powodu skrajnego zaniedbania. Przebywają w pieczy zastępczej. Ich mama jest już w kolejnej ciąży, ma 21 lat, więc należy się spodziewać, że rodzeństwa jeszcze przybędzie. Inny kejs - jedenaścioro dzieci, każde z FASem, matka w dwunastej ciąży. Wszystkie dzieci zabrane rodzicom, nietrzeźwiejącym alkoholikom- część w domach pomocy społecznej z uwagi na zaawansowany FAS, część w domach dziecka, trójka w rodzinie zastępczej, dwoje adoptowanych. Naprawdę ktoś poważnie wysunie żądanie adoptowania całej jedenastki przez jedną parę?

2. Adopcja jest formą rodzicielstwa, której nie przysługuje żadna forma pomocy finansowej. Tak, istnieje program 500+, ale jego losy zależą od kolejnych rządów, natomiast dzieci adoptuje się dożywotnio. Adopcja licznego rodzeństwa jest więc opcją dla rentierów. Ilu z nich znacie? Dopóki nie będzie dofinansowania w postaci comiesięcznych zasiłków do adopcji dla par adoptujących rodzeństwa, rodzeństwa będą rozdzielane, bo wymusza to ekonomia;

3. Piecza zastępcza, w której najczęściej lądują rodzeństwa (rodzinne domy dziecka), dzieci z trudnościami (piecza specjalistyczna, pogotowia rodzinne) i dzieci starsze (rodzinne domy dziecka, zawodowe rodziny zastępcze) jest z założenia opieką okresową do czasu uregulowania prawnej sytuacji dziecka. Kiedy sytuacja jest uregulowana dziecko idzie do adopcji, wraca do rodziny biologicznej bądź trafia do domu dziecka (jeśli nie ma chętnych do adopcji w kraju ani za granicą, a do rodziny biologicznej nie można wrócić). Często dzieci przebywają w pieczy kilka lat, nawiązują więzi z opiekunami, traktują dom zastępczy jako swój własny, bo jest jedynym, jaki znają. Jednak nie mogą w nim pozostać, ponieważ piecza jest ...okresowa, a formę "długoterminowej pieczy zastępczej", w której dzieci pozostawały do pełnoletności, zlikwidowała Ustawa z 2011 roku. W praktyce oznacza to wyrywanie dzieci z domów zastępczych niezależnie od woli ich opiekunów, którym stawia się ultimatum: albo adoptujecie te dzieci (czego oni nie zrobią z powodów brutalnej ekonomii - nie stać ich na adopcję), albo oddacie je zagranicznej rodzinie / wrócą do domu dziecka.
Ten problem jest bolączką znaną świetnie rodzicom zastępczym i samemu systemowi, ale zamiast propozycji jego rozwiązania (przywrócenie pieczy długoterminowej, dofinansowanie rodzin adopcyjnych) likwiduje adopcje zagraniczne, dzięki czemu więcej dzieci trafi do domu dziecka, bo i tak nikt ich nie adoptuje w Polsce;

4. Adopcja oznacza również brak zainteresowania dalszymi losami rodziny. O ile opiekun zastępczy może liczyć na swojego koordynatora, często dostaje również superwizora (psycholog), ma prawo do odbywania specjalistycznych i bezpłatnych szkoleń z zakresu umiejętności wychowawczych (oferta przynajmniej w moim mieście jest bogata- do dyspozycji mamy szkolenia z opieki nad dzieckiem z FASem, szkolenia w zakresie pracy z dziećmi doświadczającymi przemocy, z dziećmi wykorzystanymi seksualnie i szereg innych) oraz jest otoczony siecią pomocy (jeden telefon dzieli mnie od bezpłatnej konsultacji seksuologicznej, umówienia się na darmową konsultację pod kątem FASu, a w ośrodku wczesnej interwencji mam pierwszeństwo jako opiekunka zastępcza), o tyle rodzice adopcyjni nie mają NIC. Od momentu orzeczenia adopcji są sami. Na ogół zadziała to bez problemu z adoptowanym niemowlęciem, ale już adopcja siedmiolatki po wykorzystaniu seksualnym i bez żadnego systemowego wsparcia poadopcyjnego, zakończy się najprawdopodobniej kryzysem w rodzinie. Lepiej więc nie ryzykować i adoptować młodsze dziecko, to elementarne. To powoduje, że przekształcenie pieczy zastępczej w adopcję i utrata całej tej pomocy - która dla mnie jest bezcenna i sprawia, że mam zasoby, aby móc w ogóle pracować z dziećmi - byłaby decyzją idiotyczną. Never ever. Jako rodzic nie dostałabym już żadnego wsparcia. Jako opiekunka zastępcza dostaję je nieprzerwanie, mam cały zespół do dyspozycji i uważam to za super opcję. I ktoś się jeszcze dziwi, czemu nie ma chętnych do adoptowania starszych dzieci z dysfunkcjami? I czemu ludzie chcą adoptować dzieci małe, z których adopcją wiąże się mniejsze ryzyko wystąpienia poważnych problemów, skoro wiedzą z góry, że zostaną z tymi problemami sami - i finansowo, i merytorycznie, i społecznie? Cóż, Belgowie i Włosi nie zostaną sami;

5. Kandydaci na rodziców adopcyjnych to w Polsce najczęściej osoby z doświadczeniem nieudanego leczenia niepłodności. Poranieni. Straumatyzowani. Często po epizodach depresyjnych. Oczywiście bezdzietni, więc bez praktyki wychowawczej, za to z olbrzymim pragnieniem doświadczenia "normalnego rodzicielstwa": wspólnych wakacji, wigilii, urodzin, całej zwyczajnej codzienności rodziny. Nakłanianie ich do adoptowania dzieci starszych, które wnoszą do rodziny bagaż własnej historii zranień, nadużyć i dysfunkcji, jest postulatem zostawienia dwóch rozbitków na jednej chybotliwej tratwie w nadziei, że miłość doprowadzi do zacumowania w bezpiecznym porcie i zbudowania tam domu. Ten pomysł jest nie tylko nonsensowny, jest przede wszystkim okrutny, a jego faktycznym celem jest rozwiązanie potężnego problemu systemowego siłami rodziców adopcyjnych, którym się w żaden sposób nie pomaga.


Powodem outsourcowania "dzieci trudnych" za granicę jest brak krajowego zaplecza dla rodzin adopcyjnych i - z drugiej strony - bezrefleksyjne traktowanie adopcji jako optymalnego rozwiązania dla dziecka. Z tego drugiego założenia biorą się takie historie, jak ta będąca udziałem znajomej rodziny zastępczej: po 12 latach pobytu w rodzinie zastępczej, pracownicy ośrodka adopcyjnego znaleźli dla dziecka rodzinę zagraniczną chętną do adopcji. Tyle, że dziecko miało 14 lat i całe swoje świadome życie spędziło w domu opiekunów zastępczych, których nazywało "mamą" i "tatą". Historia skończyła się dobrze o tyle, że opiekunowie postawili się ostro i poruszyli niebo oraz ziemię, aby zatrzymać córkę w rodzinie. Panie z ośrodka adopcyjnego były wstrząśnięte ich egoizmem, który interpretowały jako odebranie dziewczynce szans na "normalną rodzinę". Nie zauważyły, że ta normalna rodzina oparta na miłości, więziach i wspólnym domu już istnieje od 12 lat, tyle że nie jest rodziną formalnie, ponieważ dziewczynka nadal nosi własne nazwisko i utrzymuje kontakt z dalszymi krewnymi biologicznymi, w tym z rodzeństwem. Takie historie - a nie jest ich mało - pokazują, jak niebezpieczna bywa fantazja o adopcji, jako jedynym dobrym rozwiązaniu dla dziecka.

Brak transparencji w przedstawianiu danych dotyczących adopcji zagranicznej i zawężenie dyskusji na ten temat do grona eksperckiego powoduje, że temat adopcji zagranicznej bardzo łatwo rozgrywać w debacie, ponieważ większość ludzi nie wie, czego dokładnie dotyczy spór. Miotają się pomiędzy oburzeniem (skoro propozycja wychodzi od ministerstwa zarządzanego przez PiS niemal na pewno jest złym pomysłem), empatią wobec ośrodka TPD, współczuciem dla dzieci i własnymi wizjami adopcji oraz pieczy zastępczej. Krytycyzm wobec figury "wynarodowiania dzieci" nakładający się na rosnące nastroje nacjonalistyczne sprawia, iż poza horyzont myślowy lewicującej części społeczeństwa ucieka dość podstawowa refleksja o tym, iż im starsze dziecko, tym całkowita zmiana kultury i języka będzie bardziej problematyczna, co nie ma nic wspólnego z nacjonalizmem, ale ma wiele wspólnego z fundamentalną empatią wobec dziecka.
Pomyślcie o adopcji więcej niż do tej pory. To fascynujący temat. Warto odebrać go konserwatyzmowi i ponownie osadzić w przestrzeni lewicy, do której przecież powinien ideologicznie przynależeć. W końcu czym jest lewicowa wrażliwość społeczna, jeśli nie uważnością wobec najsłabszych?















czwartek, 22 września 2016

Za pięć dwunasta czyli witajcie w piekle kobiet (i mężczyzn)

Dziś, w czwartek 22 września 2016 w Sejmie odbędzie się pierwsze czytanie dwóch ważnych projektów. Pierwszym jest obywatelski projekt Ordo Iuris zakazujący aborcji, o którym słyszał już chyba każdy w kraju i poza nim. To własnie ten projekt w kwietniu 2016 roku zgromadził pod sejmem tysiące ludzi na tzw. demonstracji wieszakowej zorganizowanej przez partię Razem:


(źródło: vice.com)



Drugim projektem, który będzie dziś czytany, jest projekt posła Jana Klawitera dotyczący in vitro. Sprzeciw wobec tego projektu również doczekał się manifestacji pod sejmem. Zorganizowało ją Stowarzyszenie NASZ BOCIAN w czerwcu 2016. Możecie poszukać siedmiu tysięcy różnic:



(źródło: wiadomosci.radiozet.pl)

Powiecie, że główna różnica wynika stąd, że prawie każda kobieta ma macicę, a każdy mężczyzna zna przynajmniej jedną kobietę, więc łatwiej się utożsamić z aborcją, niż z in vitro. Oh wait. W porządku, różnica wynika stąd, że projekt antyaborcyjny jest barbarzyński, zaś projekt Klawitera jest barba... Ok, do trzech razy sztuka: różnica najpewniej wynika stąd, że in vitro konotuje się ze społecznym piętnem niepłodności, zaś aborcji nikt się nie wstydzi. Też nie?
Jasne, na poczekaniu sformułowalibyście o wiele trafniejszy indeks różnic. Wiem. Projekt Ordo Iuris zagraża realnie życiu kobiet - zgoda. Projekt Ordo Iuris narusza to, co nauczyliśmy się nazywać kompromisem aborcyjnym- zgoda. Każda kobieta w wieku reprodukcyjnym teoretycznie może się zetknąć z problemem niechcianej ciąży/koniecznością przerwania nawet chcianej ciąży, podczas gdy jedynie niewielki procent zmierzy się z niepłodnością. Również zgoda.
Co jednak poza tym mówi nam zjawisko widoczne na tych zdjęciach?


Matematyka i kredyty

Potraficie liczyć? To świetnie. Prawica w większości też to potrafi. Są zatem dwa fenomeny dotyczące praw reprodukcyjnych, ale tylko jeden z nich wyciąga tysiące ludzi na ulicę. Liczyć potrafi także polski Kościół katolicki, ale jego hierarchów nie interesują akurat ludzie na ulicach, a długi wyborcze zaciągnięte przez polityczną opozycję, zanim stała się partią rządzącą.
Kościół nie wymaga wiele. Chce zrealizowania jedynie dwóch skromnych postulatów: 1. kontroli nad kobiecą rozrodczością oraz 2. kontroli nad kobiecą rozrodczością. Kościół jest tak skromny w swoich oczekiwaniach, że właściwie wystarczy mu spełnienie tylko jednego z nich.  I tak się znakomicie składa, że oba projekty ustaw go dotyczą. To zjawisko nosi nawet pewną nazwę:


Ustawodawcze combo

Dwa kluczowe ideologicznie projekty zostają wpisane w harmonogram prac Sejmu w tym samym dniu. Jeden z nich porusza dziesiątki tysięcy ludzi, drugi - nie. Czy wybór jednego terminu czytania jest przypadkowy? Nie sądzę. Sądzę za to, że jednoczesne procedowanie tych dwóch projektów ma w długoterminowym celu skuteczną eliminację metody in vitro. O ile aborcja w proponowanym kształcie nie przejdzie i jednak rząd trochę się przejmuje skalą protestów na ulicach, o tyle in vitro ma szansę stać się  jedyną w pełni zrealizowaną zapłatą dla Kościoła.
W jaki sposób uda się wyeliminować procedurę in vitro z polskiego pejzażu?
To proste:


1. Narodowy Program Prokreacji

Poświęciłam mu osobną notkę (klik). Program kosztuje dokładnie tyle samo, co program refundacji in vitro; zawiera w swoich propozycjach eksperymentalną i ryzykowną metodę mrożenia tkanki jajnikowej; zamierza leczyć niepłodność noszeniem luźnych gaci (drugi klik) i nie przewiduje w ogóle stosowania metody in vitro. Program jest typową ideologiczną leguminą: zapycha gęby nie proponując realnej treści i widoków na zaawansowane leczenie.
Konstanty Radziwiłł i jego partyjni znajomi oraz znajome przygotowali jednak w zanadrzu pewnego asa: PiS nie zamierza zakazać metody in vitro, więc stulcie pyski, obywatele. Dalej się możecie leczyć, jeśli już musicie, tyle że za własną kasę. Wielu ludzi uważa to za sprawiedliwy układ.
Serio?


2. Projekt Klawitera

Tu właśnie pojawia się projekt posła Jana Klawitera postulujący:

- zakaz mrożenia zarodków
- zakaz zapłodnienia więcej niż 1 komórki jajowej
- przerwanie afiliacji pomiędzy ojcem i dzieckiem urodzonym dzięki dawstwu heterologicznemu

Co to oznacza dla kilkudziesięciu tysięcy ludzi rocznie, którzy nie zostaną rodzicami bez pomocy in vitro?

3. Zdrowie kobiet

Nie ma procedury in vitro bez operacyjnej punkcji jajników. Zakaz mrożenia zarodków oznacza, że pobrane w trakcie punkcji komórki muszą zostać zapłodnione od razu i tylko w takiej ilości, która wykluczy powstanie tzw. nadliczbowych zarodków. W praktyce jest to poddanie kobiety operacji, aby pozyskać jedną komórkę jajową i móc ją zapłodnić, resztę komórek należy zniszczyć. To z kolei oznacza, że kobiety podchodzące do in vitro będą musiały wielokrotnie poddawać się inwazyjnej operacji narażając własne zdrowie.

3. Spadek skuteczności


Obecna skuteczność in vitro wynosi 31% (dane z programu MZ) i dotyczy cyklu, w którym można zapłodnić maksymalnie 6 komórek jajowych - transferuje się jeden zarodek, resztę mrozi. Zamrożone zarodki stanowią biologiczny kapitał pary, dzięki któremu nie musi ona podchodzić do kolejnych punkcji. W ten sposób para płaci za jeden zabieg in vitro, może mieć dzięki niemu maksymalnie 6 zarodków i transferować je bezpiecznie w kolejnych cyklach.
Zakaz mrożenia spowoduje spadek skuteczności in vitro do poziomu 3-5%.

4. Wzrost kosztów in vitro


Cena in vitro wzrośnie, ponieważ osiągnięcie ciąży i urodzenie dziecka będzie wiązało się z dziesięciokrotnie częstszym powtarzaniem procedury. Za każdą z nich para będzie musiała zapłacić z własnej kieszeni. I każda będzie się wiązać z  poddaniem kobiety operacji.

5. Dzieci bez ojców

Klawiter i posłowie Kukiz'15 proponują również oryginalne rozwiązanie tematu dawstwa (adopcja zarodka lub skorzystanie z nasienia dawcy). Zostało ono już skrytykowane przez Sąd Najwyższy, ale dość istotne jest zrozumienie intencji stojących za tą propozycją. Obecnie każde dziecko, które urodziło się dzięki materiałowi genetycznemu obcego dawcy (czy w drodze inseminacji, czy w drodze in vitro) ma zagwarantowaną prawnie obecność ojca społecznego i przyjęcie przez niego pełni obowiązków i praw rodzicielskich. Możemy się spierać o detaliczną sensowność tego rozwiązania (pisałam o szczegółach wcześniej, dotyczą one złamania Konwencji praw dziecka w części związanej z prawem do tożsamości, jak również dyskryminują kobiety samotne i lesbijki), niemniej zamysłem ustawodawcy było zabezpieczenie społecznego interesu dziecka. O co chodziło? O wprowadzenie poprawki do Kodeksu Rodzinnego i Opiekuńczego, zgodnie z którą pan Kowalski, który dobrowolnie podpisuje zgodę na zabieg in vitro z nasieniem dawcy, nie mógł po urodzeniu dziecka powiedzieć w sądzie, że on przeprasza, ale jednak nie chce być tatusiem, a tu są wyniki badań DNA, które wykazują jasno, że ojcem genetycznym nie jest. W związku z tym, proszę Sądu, należy mnie zwolnić z obowiązku alimentacyjnego.
Tak więc Anno Domini 2016 każdy pan Kowalski, który świadomie zgadza się na dawstwo nasienia/zarodka, w wyniku którego MOŻE się urodzić dziecko, jednocześnie zgadza się na to, że będzie jego ojcem i nie będzie mógł już tego faktu zanegować.
Teraz krótki wgląd w tożsamość ruchu Kukiz'15.
Jak wiemy skądinąd, posłowie i działacze Kukiz'15 w wolnych chwilach zajmują się mizianiem serc i pośladków skrzywdzonych ojców, którzy chcieliby przestać płacić alimenty na własne dzieci. W tej optyce istnienie mężczyzny, który nie jest genetycznym ojcem, a mimo to JEST OJCEM, rozsadza założenia systemu wyzwoleńczego i powoduje klincz.
Jak wiemy również, co roku ok. 3000 mężczyzn dobrowolnie decyduje się zostać ojcami adopcyjnymi. Ich decyzja zapewne wynika z tego, że termin "rodzina" i "miłość ojcowska" definiują nie poprzez geny, a poprzez więzi, uczucie, potrzebę troski i opieki.
Zgodnie z propozycją Klawitera i Kukiz'15 mężczyźni podchodzący wraz z partnerkami do adopcji zarodka lub procedury z wykorzystaniem nasienia dawcy, nie będą mogli być uznani za prawnych ojców swoich dzieci.
Formalnie nie będą to bowiem ich dzieci. Formalnie będą to dzieci nieznanego ojca. Dzieciom tym nie będą się należały alimenty ani prawa spadkowe, ponieważ ich tata, który je wychowuje, kocha i jest z nimi na co dzień, nie zostanie prawnie uznany za ich ojca.

To wszystko łącznie oznacza, że:


= PROCEDURA IN VITRO PRZESTANIE BYĆ WYKONYWANA W POLSCE


...lub liczba zabiegów spadnie do poziomu, na którym rentowność prowadzenia specjalistycznego ośrodka leczenia niepłodności znajdzie się poniżej pułapu amortyzacji kosztów ich utrzymania z powodu odpływu pacjentek.
Zauważcie geniusz tego planu: metoda in vitro nie zostaje prawnie zakazana. Ona po prostu przestaje istnieć w praktyce, ponieważ pacjentom nie opłaca się wykonywanie jej w Polsce, zaś lekarzom nie opłaca się jej świadczenie.

.
Jest jasne, że oba projekty będą jutro przyjęte do dalszego procedowania i trafią do Komisji Zdrowia. Jest także jasne, że zostaną w toku prac Komisji zmodyfikowane. Jest również jasne, że ta modyfikacja zostanie w mediach nazwana "liberalizacją" ich pierwotnego kształtu, choć finalnie będzie polegała na pogorszeniu sytuacji kobiet wynikających z obecnie obowiązujących ustaw antyaborcyjnej i Ustawy o leczeniu niepłodności.
Nie wiem, na czym stanie w przypadku aborcji, ale obstawiam eliminację wskazania z wad płodu (tzw. "aborcję eugeniczną") i zostawienie ciąży w wyniku czynu zabronionego i zagrożenia życia kobiety, jako nową wersję kompromisu. Na otarcie prawackich łez będzie właśnie in vitro.
Komisja wprowadzi oczywiście swoje zmiany, ale z całą pewnością  utrzymany zostanie zakaz mrożenia zarodków, wejdzie ograniczenie liczby zapładnianych komórek (obstawiam, że skończy się 'poluzowaniem' czyli dopuszczalnością zapłodnienia dwóch komórek jajowych) i na pewno dołożą zakaz dawstwa heterologicznego. In vitro jest w gorszej sytuacji społecznej - mniej protestów, zdecydowanie mniej zdyscyplinowana grupa chorych + fakt, że większość ludzi nie rozumie zależności między mrożeniem zarodków i skutecznością procedury.

Jeśli miałabym znaleźć jakąś różnicę pomiędzy sytuacjami tych dwóch projektów to polegałaby ona jedynie na tym, że o ile nielegalny zabieg przerwania ciąży będzie można nadal wykonywać w podziemiu na zasadach mniej więcej dotychczasowych, o tyle z nielegalnym zabiegiem in vitro (tj. omijającym warunki nowej ustawy) nigdy się to nie uda. Jego dynamika jest inna i wymaga stałego monitoringu, całodobowej pracy laboratorium oraz zaangażowowania wieloosobowego zespołu.
Z tego powodu nawet przy skrajnie restrykcyjnej ustawie antyaborcyjnej aborcja nie zniknie z mapy Polski. In vitro można wyeliminować z sukcesem i nie potrzeba do tego formalnej delegalizacji.
Teraz wróćcie jeszcze raz do zdjęć.
To właśnie jedyna możliwość uregulowania politycznego kredytu, na którą Kościół ma szansę. I świetnie o tym wie.


Dlatego zakładając czarną bluzkę i umieszczając hasztag Czarny Protest miejcie, proszę, świadomość, że barbarzyństwo, przeciwko któremu protestujecie, nie powinno sprowadzać się jedynie do całkowitego zakazu aborcji. A jeśli naprawdę wierzycie w to, że zagrożone są tylko prawa do niebycia matką to znaczy, że ustawodawcze combo wygrało jeszcze przed pierwszym czytaniem.

wtorek, 26 lipca 2016

Segregacja. Kilka słów o projekcie nowelizacji PiS

Dziś nietypowo porozmawiamy o dzieciach istniejących, urodzonych płodnym rodzicom i w ogóle mającym się jak najlepiej poza drobnym faktem, iż przebywają w domu dziecka czyli w tak zwanej instytucjonalnej pieczy zastępczej. W przeciwieństwie bowiem do tego, co roi się w główkach katolickich publicystów, penetracja waginy penisem zakończona ejakulacją i zapłodnieniem zwana "aktem małżeńskim" niekoniecznie stanowi gwarancję późniejszego traktowania dziecka z godnością i miłością. Z tego właśnie powodu każdego roku pod opieką państwa przebywa około 80 tysięcy tzw. sierot społecznych - dzieci z nieuregulowaną sytuacją prawną, których rodzice z różnych powodów nie chcieli bądź nie mogli się nimi zajmować, ale zachowali prawa rodzicielskie.
Ponieważ piecza zastępcza i adopcja obrosły w Polsce wieloma mitami, omówienie ich zajęłoby kolejne obszerne notki, więc dziś ponownie nie o tym. Dziś o pojedynczym rozwiązaniu, które zaproponował rząd Prawa i Sprawiedliwości, a które nowelizuje Ustawę z dnia 9 czerwca 2011 r. o wspieraniu rodziny i systemie pieczy zastępczej.
Wspomniana nowelizacja przeszła w dniu 22 lipca 2016 roku trzecie czytanie w Sejmie i oczekuje na akceptację Senatu oraz podpis prezydencki. Jeśli obie te rzeczy się wydarzą, po wakacjach nowela wejdzie w życie.

A o co chodzi?

W dwóch żołnierskich zdaniach: chodzi o to, że zdaniem posłów PiS dzieci przebywające w domach dziecka powinny mieć prawo do wyłączności swojej przestrzeni i nie powinny jej współdzielić z Domami Pomocy Społecznej (DPS), izbami wytrzeźwień, ośrodkami wsparcia dla ofiar przemocy w rodzinie i innymi instytucjami, które nie sprawują bezpośrednio pieczy opiekuńczo-wychowawczej nad dziećmi. Autorzy noweli argumentują również, że umieszczanie dzieci w sąsiedztwie DPSów pogłębia izolację społeczną tych dzieci, wtórnie je stygmatyzując i uniemożliwiając integrację ze społeczeństwem, w tym rówieśnikami.

A o co chodzi zdaniem mediów i opozycji?

O to, że cała Polska kocha babcie i dziadków, więc zakaz umieszczenia DPSu i domu dziecka na jednej parceli jest rozbijaniem tkanki społecznej.
Tak więc pani posłanka PO, Marzena Okła Drewnowicz, pisze dramatycznie w swoim blogu na natemat.pl:

Starość do wyrzucenia. Dzieci i seniorzy oddzielnie 
Do tej pory PiS niszczył Trybunał Konstytucyjny, demokrację, prawo. Nikt jednak nie spodziewał się, że będzie też degradować takie wartości jak wychowanie wielopokoleniowe, wzajemna pomoc, integracja społeczna. To, co do tej pory było pożądane, czyli solidarność międzypokoleniowa, kontakty dzieci i młodzieży ze osobami starszymi, dzisiaj prawnie zostało zakazane. Prawo i Sprawiedliwość wprowadziło skandaliczny zakaz współistnienia placówek opiekuńczych dla osób starszych i dzieci, nawet na jednej działce.
Posłowie opozycji komentowali zmianę z oburzeniem podnosząc, iż jest to działanie "segregacyjne"  i "anachroniczne", albowiem - jak uzasadniał poseł PO, Ryszard Wilczyński -

Codzienny kontakt dzieci i osób starszych, nawet tych dementywnych, jest z jednej strony elementem terapii, a z drugiej wychowania.

W podobne struny uderzał również Fakt i Gazeta Wyborcza.
W Polsce działa sześć DPSów dzielących jedną powierzchnię z domami dziecka. O sześć za dużo. Wydawałoby się, że to dobry punkt wyjściowy do rozmowy o tym, że tak być nie powinno. Nic podobnego, tym razem posłowie opozycji pochylają się nad biednymi samorządowcami, którzy teraz będą musieli rozdzielić DPS i dom dziecka, a to kosztuje i jest skomplikowane administracyjnie. Święta prawda, moje robaczki, któż jednak wcześniej wpadł na pomysł połączenia tych placówek, jeśli nie samorządy właśnie?
Nie zawodzi również Rzecznik Praw Dziecka sprzeciwiający się rozdzielaniu DPSów i domów dziecka oraz innych placówek opiekuńczo wychowawczych:

Oczywiście nie wyklucza to lokalizacji placówki opiekuńczo wychowawczej w pobliżu np. domu pomocy społecznej dla osób w podeszłym wieku, w tym możliwości odwiedzenia osób starszych, spotkań i rozmów. Kontakt dziecka z osobami starszymi- pensjonariuszami domów pomocy społecznej - wpływa korzystnie na rozwój emocjonalny młodego człowieka, przygotowując go do życia w społeczeństwie obywatelskim. Dzieci rozwijają w sobie empatię, tworzą się międzypokoleniowe przyjaźnie, a tym samym dzieci są wprowadzone w dorosłe życie, w którym prędzej czy później zetkną się ze starością i chorobą.

Nie bardzo wiadomo, dlaczego powyższy kontakt z osobami starszymi nie mógłby być realizowany na zasadzie wolontariatu bądź odwiedzin w DPSie (wspólna wigilia, obchody święta niepodległości, dzień babci i dziadka, cokolwiek) tak jak dzieje się to w większości rodzin wychowujących dzieci, które również z reguły odwiedzają dziadków i rzadko kiedy - szczególnie mieszkając w mieście i zajmując metraż rzędu 30-60m2- mieszkają wspólnie z nimi? Dlaczego trzeba koniecznie realizować to za pomocą dzielenia tej samej przestrzeni 24/7? Podobnie interesuje mnie, ile razy RPD był w domu pomocy społecznej i zyskał możliwość poczynienia bardziej trywialnych obserwacji poza wizją "międzypokoleniowej przyjaźni" - na przykład spędził kilka godzin w zapachu środków dezynfekujących, przyglądał się toalecie osoby dementywnej, grał w piłkę na boisku domu dziecka przylegającym do DPSu, przez które przesuwała się pielgrzymka nieznajomych odwiedzających? Wpadł na fajny pomysł zaproszenia kolegi z podstawówki do własnego pokoju, zza którego ścian dobiegają krzyki i monotonne mamrotanie podpiecznych DPSu? A może jednak nie zaprosiłby wtedy tego kolegi mając świadomość, że byłyby to ostatnie odwiedziny, których wynikiem byłoby jego podwójne naznaczenie - nie dość, że mieszka w bidulu, to jeszcze jego codzienność inkrustuje ciągłe obcowanie z innymi wykluczonymi, których ich własne środowisko umieściło w DPSie?

Zapamiętajcie jednak: solidarność międzypokoleniowa. Seniorzy. Codzienny kontakt z osobami dementywnymi.

Cała polska kocha seniorów


I właśnie dlatego w roku 1990 w DPSach przebywało 61 037 osób, a w roku 2013 było ich już 77 632. Ponieważ cała Polska kocha seniorów, tylko nie u siebie w domu. Ale już w pobliżu domu dziecka? Czemu nie. Ostatecznie właśnie dlatego umieszczamy dementywną babcię w Domu Pomocy Społecznej, aby nasze własne dziecko zaprowadzane troskliwie na zajęcia karate i angielski metodą Helen Doron nie musiało po powrocie do domu oglądać babci, która znów odkręciła kurek z gazem lub wypróżniła się we własnym łóżku. Uważamy na ogół, iż naszym dzieciom w zupełności wystarczy regularny, lecz nie całodobowy, kontakt z babcią umieszczoną pod profesjonalną opieką. Co innego dzieci z domu dziecka. Im takie całodobowe kontakty służą i rozwijają empatię, nie zapominajmy też o ważkim argumencie "elementu wychowania".
Pani Okła Drewnowicz i pan Wilczyński mają własne dzieci, niestety nie wiem, czy zaprowadzają je do DPSów w celach wychowawczych i rozwojowych. Szkoda, że tego nie wiem. Ale na pewno tak robią, wierzę im. Nie byliby przecież hipokrytami segregującymi dzieci na te, które mają prawo do wyłączności własnej przestrzeni, ponieważ wychowują się w rodzinach, i na te, które muszą współdzielić przestrzeń z ośrodkami pomocowymi dla osób niepełnosprawnych intelektualnie, zależnych całodobowo, ofiar przemocy w rodzinie etc., ponieważ nie wychowują się w rodzinach.

Segregacja

Segregowanie wyrzutków ma długą i udokumentowaną historię sięgającą XIII wieku. Porzucone dzieci, osoby chore, bezdomne, wykolejone i całą plejadę społecznych banitów, których społeczeństwo nie rozpoznawało jako równych sobie, umieszczano w przytułkach. Wskaźniki śmiertelności w tych przybytkach potrafiły sięgać 90% (Kolankiewicz 2002). Analizowanie tego zjawiska z punktu widzenia współczesnych nauk społecznych ma sens o tyle, o ile pominiemy zaprzeszłe uwarunkowania sanitarne i historyczne (epidemiologia, możliwości leczenia, poziom wiedzy o antyseptyce, przeżywalność niemowlęcia pozbawionego mamki była żadna niezależnie od wysiłku opiekunów). Co jednak zostanie?
Ta sama potrzeba proksemicznego sytuowania Innego poza obszarem codziennych doświadczeń społecznych. Inność jest wykluczana już nie tylko na poziomie symbolicznym, ale proksemicznym właśnie - z dala od oczu tych, którzy uznali siebie jako normalnych i godnych codziennych interakcji z równymi sobie. Przypomnijcie sobie burze lat 90tych, kiedy mieszkańcy miasteczek i wsi protestowali przeciwko budowie ośrodków dla nosicieli wirusa HIV, osób uzależnionych czy uchodźców. O ile tolerancję dla obecności nosicieli wirusa HIV udało nam się jakoś osiągnąć, o tyle w przypadku uchodźców, czy choćby osób LGBT wciąż mamy wiele do przepracowania.
Jest zatem dość zabawne, że naczelnym argumentem przeciwko nowelizacji mającej wzmocnić społeczną integrację dzieciaków z domów dziecka, staje się właśnie argument o segregacji. Tym razem chcielibyśmy integrować te dzieci z "seniorami" z DPSu. Czemu nie chcemy ich raczej integrować z naszymi własnymi dziećmi?

Trzy pocztówki

Widokówka pierwsza. Idę na spotkanie w placówce edukacyjno szkoleniowej. Mieści się na tej samej posesji, co duży dom dziecka. Na trasie mojego spaceru wypada mały plac zabaw, na którym bawi się ojciec z dwójką dzieci. Jest to tak zwane "widzenie rodzica biologicznego z dziećmi znajdującymi się w pieczy instytucjonalnej". Drzwi do mojej placówki są jeszcze zamknięte, przyszłam trochę za wcześnie. Przez 15 minut więc przysłuchuję się - chcąc nie chcąc - rozmowom ojca i synów, którzy widzą się pierwszy raz od miesiąca. Ojciec opowiada, co u niego. Dzieci opowiadają, co przydarzyło im się w przedszkolu i szkole. Jestem intruzem tego spotkania, ale nie mam gdzie się podziać: mój kurs zaczyna się za chwilę w tym samym miejscu, a im nie wolno opuścić terenu domu dziecka. Nie mają dokąd pójść, ale ja również nie mam dokąd pójść. Po paru minutach dołączają do mnie pozostali kursanci. Stoimy grupą przed drzwiami udając, że nie zwracamy uwagi na to, co się dzieje obok. Czujemy się niezręcznie, zostaliśmy umieszczeni w samym centrum intymnej scenki rodzinnej.

Widokówka druga. Inny dzień, te same okoliczności. Znów przyszłam za wcześnie na spotkanie, tym razem jest środek czerwca, pogoda piękna i upalna. Parkując samochód na tyłach domu dziecka wpadam w sam środek innej sceny rodzajowej: opiekunka rozłożyła dmuchany basen w ogrodzie, kąpie się w nim trójka dzieci. Patrzą na mnie na poły zdziwione moją obecnością, na poły zrezygnowane: są już przyzwyczajone, że w przestrzeni ich ogrodu pojawiają się nieustannie obcy ludzie uczestniczący w ich, prywatnym przecież, życiu dziejącym się w miejscu zwanym domem. Cóż z tego, że domem dziecka? Innego przecież już nie mają.

Widokówka trzecia. Usiłuję odegrać scenkę zadaną przez prowadzące trenerki. Zbieram myśli i mówię: "no więc kiedy słuchałam historii Kasi poczułam, że..."

(zza ściany dobiega płacz małego dziecka. To jakiś maluch z domu dziecka właśnie rozpaczliwie się rozszlochał. Nie wiem, czy stało się coś złego, czy uderzył się, czy przemokła mu pieluszka, ale nie mogę się skupić. Również dlatego, że do tej pory sądziłam, iż w tym konkretnym domu dziecka przebywają dzieci starsze, głównie rodzeństwa, a nie niemowlaki. One przecież powinny trafić do pogotowia rodzinnego lub rodziny zastępczej)

Ogarniam się szybko. "Chciałam w każdym razie powiedzieć, że po wysłuchaniu tej historii miałam przede wszystkim taką myśl, że...."
- Przepraszam, my tylko szybciutko przejdziemy, ok? - mówi czternastolatek, który właśnie wpadł jak po ogień do sali, w której mamy zajęcia. Sala nie jest administracyjną częścią domu dziecka, stanowi własność zupełnie innego podmiotu. Ale znajduje się w tym samym budynku i jest salą przechodnią zakończoną korytarzem z drzwiami prowadzącymi do domu dziecka.
- Piłka nam wpadła przez okno, tak będzie krócej przejść - rzuca w biegu jego rówieśnik z tego samego domu dziecka. Obaj pędzą do drzwi w łączniku.

Zgodnie z nowelizacją dom dziecka zostanie oddzielony od wspomnianej placówki edukacyjno szkoleniowej. Obie instytucje będą musiały mieć swoją przestrzeń na wyłączność, a osoby korzystające z obu placówek nie będą mogły wzajemnie korzystać ze swojego zaplecza. Żaden kursant nie właduje się ponownie na plac zabaw i nie przeszkodzi rodzicom widującym się z dziećmi. Nie wejdę w sam środek zabawy ogrodowej w dmuchanym basenie.

Trzy pocztówki nie są zanadto wstrząsające. Być może sami uczestniczyliście w podobnie krępujących sytuacjach dziejących się na placach zabaw, słyszeliście dzieci waszych sąsiadów kąpiące się w basenie i płaczące wieczorami. Ale dzieci, do których kawałka życia zostaliście niechcący zaproszeni, miały swoje własne domy i dziejącą się prywatność, do której prawo im przyznano. Nie nauczono ich, że prywatność staje się własnością publiczną, ponieważ tak zdecydował samorząd. Ich rodzice mogli iść z nimi na plac zabaw, ale mogli też bawić się z nimi w domu bez towarzystwa osób postronnych.
Rodziny mieszkające ze swoimi dziećmi zawsze mają alternatywę. Dzieci mieszkające w domach dziecka, które łączy się z placówkami o innych profilach, takiej alternatywy nie mają. Ich codzienność jest obserwowana i zakłócana przez dziesiątki przechodniów, a prywatność przestrzeni jest wysoce umowna, skoro nie wyznaczono jej granic.
A przecież poza tymi trzema pocztówkami są także inne. Na sześciu pocztówkach domy dziecka połączono z DPSami. W Rybniku dom dziecka połączono z domem dla nieletnich matek. Myślę, że to ostatnie rozwiązanie jest wybitnie integrujące społecznie i fenomenalnie wyposaża dzieci w pożądane wzorce wychowawcze. Na tych pocztówkach dzieci nie wyjdą z ośrodka pomocy ani domu samotnej matki, ponieważ nie mają dokąd, skoro jest to również ich dom.

Cieszę się, że nowelizacja PiS wejdzie w życie. I myślę, że czas dorosnąć do rozmawiania o polityce społecznej z dala od uprawiania partyjnych wojenek oraz karmienia się wizjami "czcigodnych seniorów w DPSach" i "rozwijania empatii". Ta sprawa jak rzadko która pokazuje podwójne standardy, które stosujemy wobec dzieci własnych i dzieci cudzych, które miały to nieszczęście w życiu, że zabrakło dla nich miejsca w rodzinie biologicznej. Ale szerzej pokazuje również, że prawo dziecka do wyłączności własnej przestrzeni życiowej nie jest wartością, którą większość ludzi chciałaby poważnie rozważyć i rozpoznać. Łatwiej zasłonić ten przykry wniosek wzniosłymi słowami o integracji z osobami starszymi niż zmierzyć się z faktem, że i dziś pragniemy wykluczać Innych poza obszar naszej własnej codzienności.




Odnośniki


Tekst omawianej nowelizacji
Obowiązująca obecnie Ustawa o wspieraniu rodziny i systemie pieczy zastępczej
Opinia Rzecznika Praw Dziecka do nowelizacji
Statytystyka MPiPS za rok 2013 
Kolankiewicz Maria, Porzuceni i powierzeni trosce. Dom Małych Dzieci. Wydawnictwo "Śląsk", 2002.


czwartek, 7 lipca 2016

In vitro czy nie, hajs się musi zgadzać (rzecz o AneVivo)

Być może nie śledzicie zbyt namiętnie polskich nowinek invitrowych, ponieważ w naszym kraju  nieustannie dzieją się, ujmijmy to oględnie, fascynujące rzeczy, a do tego potencjalna kwestia niechcianej ciąży i możliwości jej przerwania dotyczy o wiele większej grupy ludzi niż potencjalna kwestia niepłodności. I w porządeczku, jest to zrozumiałe.
W dzisiejszej notce jednak chciałabym Was przekonać, iż brak zainteresowania kwestią in vitro i Sprawą Polską jest pewnym błędem, a przynajmniej pozbawia Was dostępu do interesujących obserwacji socjologicznych, z których potem możecie wysnuć równie interesujące wnioski i przedstawić je na przykład na randce z Tindera (o ile macie skłonności do samobójstw towarzyskich) albo gdzieś indziej, na przykład na imieninach cioci.
Założywszy, iż akurat Jesteście ludźmi, którym naprawdę bliższa jest kwestia prawa do aborcji z uwagi na jego szersze społeczne konsekwencje, zacznijmy właśnie od kwestii aborcji i jednego pytania:
Jak sądzicie, kto najbardziej zyskał finansowo na Ustawie z 1993 roku zakazującej aborcji?
Tą grupą nie były kobiety, i nie było nią państwo (państwo co najwyżej straciło), i nie był nią nawet Matka Nasza Najświętsza, Kościół katolicki. Tą grupą byli oczywiście lekarze, którzy dalej przeprowadzali aborcje licząc sobie dutki za własne usługi, ale tym razem ściągając haracz z prywatnej kieszeni, a nie z NFZu, dzięki czemu przy okazji unikali też opodatkowania. W sumie bardzo przyjemna finansowo sytuacja.
Nie ośmielę się tutaj podnieść i uargumentować tezy, że za postępującą konserwatyzacją środowisk lekarskich wobec dostępności państwowej aborcji stoi również aspekt monetarny, bo nie mam na to żadnych dowodów, a poza tym sądzę, że są inne ważniejsze źródła tego zjawiska, niemniej jednak chciałabym, abyście w tym miejscu zapamiętali, że generalnie money makes the world go round. O czym i tak wiecie.

Teraz na krótko wrócimy do tematu in vitro: od maja 2016 rozmawiamy w Polsce o poprawce do Ustawy o leczeniu niepłodności z listopada 2015. Poprawkę przygotował poseł Jan Klawiter (niezrzeszony, wcześniej Prawica Rzeczpospolitej), jeśli ktoś jest ciekaw pełnego tekstu to proszę uprzejmie. Generalnie pan Klawiter, z zawodu inżynier chemik, chce zaostrzenia obowiązującej Ustawy poprzez:
- nakaz zapłodnienia maksymalnie 1 komórki jajowej w procedurze in vitro
- zakaz mrożenia zarodków (zarodek może pozostawać poza organizmem kobiety maksymalnie 72 godziny, potem musi być przeniesiony do macicy)
- zakaz ustanawiania afiliacji ojcowskiej pomiędzy dzieckiem i  mężczyzną, którego żona/partnerka zaszła w ciążę w wyniku dawstwa nasienia. Dziecko stanie się szczególnym rodzajem bezprizornego w rozumieniu: "nie mam tatusia, bo jestem z dawstwa, więc mój tata społeczny nie może uznać mnie za swoje dziecko, bo prawo mu tego zabroni"

Projekt nowelizacji jest tak bezdennie głupi zarówno pod względem medycznym, prawnym i społecznym, jak również i naukowym, że nie mam zamiaru go tu szerzej komentować (może w jakiejś kolejnej notce), ale wspominam o nim z dwóch powodów. Po pierwsze zapamiętajcie, proszę, "nakaz zapłodnienia jednej komórki jajowej", a po drugie ogólną tendencję, której jesteśmy świadkami: tendencję zaostrzenia obecnych warunków ustawowych. Nie mam pojęcia, czy projekt Klawitera przejdzie w obecnym wariancie, czy sejmowa Komisja Zdrowia dołoży do niego później coś w rodzaju rzekomej "liberalizacji" (np. wolno zapłodnić AŻ dwie komórki jajowe), czy też finalnie obudzi się Jarosław Gowin i przypomni sobie, że ekspert od in vitro jest w Bolandii jeden i jest nim właśnie on, ale jedno jest pewne: ustawa zostanie zaostrzona i jest bezdyskusyjne, że ograniczona zostanie liczba zapładnianych komórek (obecnie ta liczba wynosi 6 komórek jajowych u kobiet poniżej 35 roku życia).

Teraz dołożymy drugą zmienną, nad którą też się nie będę nadmiernie rozwodzić. Jest wiedzą powszechną, dostępną i zweryfikowaną, że na powodzenie procedury in vitro (powodzenie = urodzenie dziecka) bezpośredni wpływ ma ilość zapładnianych komórek jajowych. Konkretnie - im mniej komórek zapładniamy, tym mniejsza szansa na dziecko. Wynika to z wielokrotnie opisywanego na tym blogu mechanizmu ludzkiego zapłodnienia i tzw. czynnika selekcji ewolucyjnej.

I jeszcze trzecia oraz czwarta zmienna:
Trzecia: każde pozyskanie komórki jajowej z organizmu kobiety wymaga interwencji zabiegowej, bo komórki pobiera się w znieczuleniu ogólnym przez sklepienie pochwy, co jest ingerencją w jajniki i sam organizm. Kobieta musi być znieczulona, jej jajniki nakłute (może to wpłynąć na ich dalszą pracę, negatywnie oczywiście), a wcześniej najczęściej przechodzi stymulację hormonalną. Mamy więc cały ciąg zdarzeń medycznych.
Czwarta: niezależnie od tego, ile komórek się zapłodni, cena za zabieg będzie stała. Złożą się na nią pewne rutynowe czynności i składowe, na przykład praca laboratorium, lekarzy i położnych, znieczulenie, hodowla zarodków i tak dalej. W sumie zapłacimy około 10 tysięcy za sam zabieg (nie licząc kosztu leków).

Zapomniałam o piątej zmiennej, która jest kluczowa. Ok, nie zapomniałam, zostawiłam ją celowo na koniec, bo dość często ta zmienna nam magicznie zanika w dyskusji. Tą zmienną jest fakt, że w Polsce istnieje obecnie ok. 50 klinik in vitro i - nie uwierzycie - one nie działają na energię słoneczną i wolontariat. Pracują w nich ludzie, którzy - jeśli są właścicielami lub radą nadzorczą - zainwestowali kupę kasy w sprzęt, technologię i dzierżawę budynku, a teraz dodają dwa do dwóch i wychodzi im, że czas żniw właśnie chyli się ku końcowi, a kredyt trzeba płacić.

Tak się bowiem składa, że o ile skrobaneczkę możecie sobie machnąć na czarnym rynku, co pochłonie jakieś 4 godziny pracy lekarza i anestezjologa, a potem inkasujemy gotówkę i  "do widzenia, pani się zgłosi na kontrolę", to z in vitro totalnie to nie zadziała. Potrzebujecie działającego cały czas laboratorium, sztabu ludzi i procesu trwającego co najmniej 14 dni (podawanie leków, kontrola cyklu, operacyjne pobranie komórek, hodowla zarodków, transfer) i w żadnym razie nie zrobicie tego w podziemiu.
Podziemie invitrowe nie istnieje nigdzie na świecie i nie zaistnieje też w Polsce.
Kliniki o tym wiedzą.
Wiedzą też, że w Czechach, Słowacji i Ukrainie ceny za in vitro są podobne/niższe niż w Polsce, i że centymetry zaczynają ich dzielić od pacjenckiego Exodusu. Któż, mając do wydania kilkanaście tysięcy złotych i pogodzony z tą myślą, pozostanie w Polsce zyskując kilka procent szans na dziecko (po ograniczeniu liczby zapłodnionych komórek do jednej, skuteczność jednego cyklu IVF będzie się wahać w granicach 3-7% zamiast obecnych 30%), skoro może pojechać do Czech, zapłacić tę samą sumę i zachować szanse na dotychczasowym poziomie?

I w tym momencie właśnie zaczynają dziać się ciekawe rzeczy. Panie i Panowie, przedstawiam Wam pionierską metodę AneVivo oddając głos Poradnikowi Zdrowie (informacje prasową znajdziecie też w pierdylionie innych źródeł):

AneVivo to nowa metoda leczenia niepłodności. Ma być ona alternatywą dla tych, którzy nie chcą skorzystać z in vitro.



AneVivo może zrewolucjonizować leczenie niepłodności w Polsce. W tej nowej metodzie wspomagania rozrodu cały proces zapłodnienia i wczesnego rozwoju zarodków odbywa się w łonie matki, a nie tak jak do tej pory w szalce Petriego i pod mikroskopem. Technikę opracowała szwajcarska firma biotechnologiczna Anecova przy wsparciu naukowców z Politechniki Federalnej w Lozannie.
W metodzie AneVivo wykorzystuje się silikonową kapsułkę, która ma 1 cm długości i 1 mm szerokości. Wypełnia się ją plemnikami i komórkami jajowymi, a następnie umieszcza na 24 godziny w macicy. W kapsułce dochodzi do połączenia się komórek i wczesnego rozwoju zarodka. Po 24 godzinach mający 1 cm długości i 1 mm szerokości pojemniczek jest wyjmowany. Następnie wybiera się z niego zdrowe zarodki i po 2-4 dniach umieszcza je z powrotem w ciele kobiety.

- To prawdziwy przełom w leczeniu niepłodności w Polsce. Mamy bowiem do czynienia z sytuacją, w której możemy przeprowadzić zapłodnienie wewnątrz ciała kobiety, bez używania szalki i nakłuwania komórek jajowych - mówi dr n. med. XXX z kliniki w Katowicach.
Ale to niejedyne plusy nowej metody. Kluczowy jest także aspekt psychologiczny. - Większość procesu zachodzi tutaj w ciele kobiety. To znacznie zwiększa więź pomiędzy matką a przyszłym potomstwem - przekonuje dr XXX.
Metoda jest już dostępna w Polsce. Zważywszy na fakt, że zanim dotarłam do zacytowanego tekstu, zostałam najpierw dokładnie odpytana przez dwóch dziennikarzy poczytnych periodyków na okoliczność znajomości "nowej rewolucyjnej metody", a potem przez kilka godzin dyskutowałam z pacjentkami ("alternatywa dla in vitro" zdążyła już zrobić rundkę po telewizjach i zasiać nadzieję w sercach) - wróżę wielki sukces metodzie AneVivo.
Abstrahując od faktu, jakie znaczenie dla więzi pomiędzy matką i dzieckiem ma zapłodnienie w macicy, oraz co na ten temat do powiedzenia może mieć lekarz ginekolog, chciałabym zwrócić Waszą uwagę na kilka drobnych smaczków:

1. naturalność metody polega na tym, że pacjentka przechodzi normalną stymulację hormonalną, jest poddawana operacyjnemu pobraniu komórek, jej partner oddaje nasienie do fiolki, potem do jej pochwy jest wkładana kapsułka, 24 godziny później z jej pochwy jest wyjmowana kapsułka, z kapsułki jest wyjmowany zarodek (o ile powstał), zarodek jest hodowany na szkle, w końcu do macicy kobiety ponownie wkładany jest zarodek. Czy moglibyście w przybliżeniu zdefiniować "naturę" w tym procesie?

2. W chwili obecnej ponad 60% procedur in vitro w Polsce przeprowadza się w technologii ICSI - wybierany jest jeden plemnik i wstrzykuje się go do komórki jajowej, co zapewnia większe prawdopodobieństwo zapłodnienia i jest jedyną opcją dla par z obniżonymi parametrami nasienia (ok. połowy pacjentów). Jeśli przeczytaliście uważnie tekst to wiecie, że w AneVivo tak się nie stanie, ponieważ w kapsułce umieszcza się chmurę plemników, które muszą same próbować zapłodnić komórkę/ki. Ta metoda nie ma żadnego znaczenia dla par z czynnikiem męskim.

3. Komórki jajowe są bezcenne, ponieważ pobiera się je operacyjnie, trzeba je wcześniej wystymulować, a następnie znieczulić kobietę. To powoduje, że koszt jednej komórki jajowej jest niebotyczny i powinna być traktowana jako skarb, którego się nie marnuje, bo rezerwy tego skarbu są ograniczone.

4. AneVivo ma taką fajną, zmyślną kapsułeczkę, która jest, nieprawdaż, rewolucyjna i nowa, ale okazuje się, że niekoniecznie. Koncepcja kapsułeczki istnieje w historii technik wspomaganego rozrodu od ponad 20 lat i rezultaty jej stosowania są - użyję eufemizmu - mierne. Gdybym nie chciała użyć eufemizmu to napisałabym "beznadziejne" zważywszy na brak zarejestrowanych ciąż. Dowód:Intrauterine fertilization capsules--a clinical trial. Tu z kolei mamy opis przypadku pacjentki, u której zastosowano technikę umieszczania gamet w macicy, z równie pesymistycznymi konkluzjami:  Ectopic pregnancy occurred after oocyte intrauterine transfer (OUT)--a case report. Więcej badań Wam nie podam, ponieważ ich nie ma (jest jeszcze jedno zabawne dotyczące umieszczania spermy i komórek jajowych w macicy, które zaowocowało nawet 6 ciążami na 23 cykle, ale w macicy umieszczano po 4 komórki jajowe, co nie mieści się w ogóle w obecnych standardach bezpieczeństwa położniczego, badanie z początku lat 90tych, jeśli ktoś ciekaw to służę).

5. Na koniec zachowałam najfajniejsze. Hej, wiecie, ile kosztuje AneVivo? 11 tysi (słownie: jedenaście tysięcy złotych polskich)


Ale w porządku, możecie powiedzieć, że niesłusznie się czepiam, bo przecież nasza kapsułeczka nie jest zrobiona z agaru, tylko jest wielorazowa i w ogóle pracował nad nią szwajcarski zegarmistrz (serio, oni się tym chwalą w mediach, oczywiście publicznych), więc wyprowadzanie znaku równości nie jest tu uzasadnione; że jeśli coś jest rewolucyjne to ma prawo dużo kosztować (owszem); i że jeśli coś działa to furda z tym, czy jest naturalne czy nie.
No to zobaczmy, jakie jest to rewolucyjne działanie, za które warto zapłacić 11 tysięcy.

Najpierw sprawdźmy PubMed. Ileż to mamy badań nad AneVivo?




Z kolei zapytania o mikrokapsułę i domaciczny transfer wyrzucają badania, które już wyżej wkleiłam, a których rezultaty są żadne. Firma produkująca kapsułę pytana o efekty jej stosowania mierzone w tzw. success rate (ciąża) odsyła do strony clinicaltrials, z której wynika, że dopiero rekrutuje uczestników badania (sic!):


Nieliczne światowe kliniki in vitro oferujące tę usługę piszą na swoich stronach uczciwie, że badania nad efektami AneVivo są wciąż w toku i że wyniki mogą się okazać mało skuteczne i generujące niepotrzebny wzrost kosztów dla pacjentów. Ale też te kliniki działają w krajach, w których w codziennym użyciu jest normalna procedura in vitro pozwalająca na zapładnianie więcej niż jednej komórki i dopuszczająca mrożenie zarodków. One nie muszą ściemniać pacjentom.
W kolejnych miesiącach przewiduję cudowne rozmnożenie technologii i innowacyjnych metod, które dzięki zapłodnieniu jednej komórki jajowej w tej samej cenie, którą ma aktualnie klasyczne IVF, będą kusić rewolucyjnością i  obietnicami ciąży.

Dla tych z Was, którzy - jak wspomniałam - nie śledzą invitrowych nowinek dość szokująca może się wydać hipoteza, iż polscy lekarze zajmujący się in vitro nie chodzą w glorii rychłej beatyfikacji i nie bronią piersią oraz pazurami Evidence Based Medicine, która w przypadku niepłodności ma bardzo jasne i od wielu lat znane rekomendacje. Są to ci sami lekarze, którzy przez lata dzielili się z nami na łamach prasy doniesieniami o swoich kolejnych rewolucyjnych odkryciach, zapewniając nas, że diagnostyka preimplantacyjna powinna być legalna, że mrożenie zarodków jest bezpieczne, że zaczynają właśnie kliniczne triale nad nowymi protokołami hormonalnymi. Większość z nich to członkowie ESHRE będący na bieżąco z wiedzą medyczną i myślący do tej pory ze zgrozą, że wariant włoski (jedno z bardziej restrykcyjnych praw bioetycznych) mógłby się wydarzyć w Polsce.
Teraz jednak polscy lekarze wiedzą już na pewno, że Dobra Zmiana nadejdzie i prawo się zaostrzy. Wiedzą też, że nie przeniosą swoich kosztownych klinik za granicę, a muszą z czegoś się utrzymać. Nigdy nie twierdziłam, że polscy lekarze są idiotami. Nie są oczywiście.
Twierdziłam co najwyżej, że wielu z nich ma po prostu kręgosłupy z żelatyny i nadal podtrzymuję te słowa.
Dlatego kiedy prezentowałam w tym roku na ESHRE referat o skutkach zmian w polskim prawie dla pacjentów i ograniczeniu ich autonomii, które dokonało się przy całkowitej bezwolności ekspertów medycznych zaproszonych do komisji pracującej nad ustawą, Europejscy specjaliści wydawali się kompletnie nie rozumieć tej sytuacji.  Dlaczego świat polskiego in vitro nie protestował, kiedy ustawodawca wprowadzał do prawa zakaz odbierania zarodków przez samotne kobiety? Czemu teraz nie krzyczy i nie tupie nogami "nie pozwalamy cofać medycyny rozrodu o 30 lat wstecz!"?
Ci Europejczycy są tacy głupi. Po prostu nie rozumieją, że kiedy płoną prawa pacjentów, należy się spokojnie przestawić na protokoły z zapładnianiem jednej komórki i przekalkulować ceny.
W tym sensie aborcja i in vitro okazują się mieć kolejną wspólną cechę, choć akurat nie taką, o której fantazjuje Terlik.
Ciało pacjentów bowiem, a kobiet zwłaszcza, jest zawsze najtańszą pozycją w cenniku polskiej biomedycyny.