niedziela, 16 grudnia 2012

cywilizacjo kretynów, odwal się od dzieci

Dzieci widoczne na zdjęciach poniżej urodziły się dzięki metodom wspomaganego rozrodu, zostały adoptowane bądź przyszły do swojej rodziny innymi drogami, o których nic bliżej nie musicie wiedzieć, bo to nie wasza sprawa. To, co jest wspólną sprawą to to, że posiadają prawa przynależne każdemu człowiekowi. Przypatrzcie się uważnie i poszukajcie chipów, nadmiarowych kończyn oraz wytatuowanych szóstek za uszami:





Zgroza, prawda? I dla niepoznaki wyglądają tak normalnie. Ale nie dajcie się zwieść pozorom. Duża polska sieciówka odzieżowa wykazała się czujnością i odmówiła użyczenia swoich kolekcji do sesji zdjęciowej powyższego kalendarza, gdyż niestety nie może brać udziału w projekcie, ponieważ jako sklep dla dzieci nie chce mieszać się w polityczne zagrywki i kontrowersje jakie są w związku z zapłodnieniem in vitro.
Wiadomo, dzieci ze swej natury budzą kontrowersje, szczególnie w Polsce, kraju sławiącym miłość do dzieci i wartości rodzinnych.
Na szczęście cztery inne sieciówki nie miały nic przeciwko dzieciom i udostępniły ubranka. Pewnie nikt ich na czas nie powiadomił, że dzieci adoptowane to margines i patologia (odznaczają się głównie predylekcją do wbijania siekier w potylice swoich rodziców), a na dzieciach urodzonych dzięki in vitro ciąży zmaza współodpowiedzialności za morderstwo braci i sióstr.
Wobec tego trudne zadanie edukacji społecznej w tym ostatnim przypadku wziął na siebie Przegląd Katolicki informując czytelników, iż:

Po pierwsze, Kościół katolicki nigdy nie stygmatyzował i nie stygmatyzuje rodzin decydujących się na in vitro ani nie piętnuje dzieci poczętych tą metodą.
Radować się, że zostało to wreszcie wyjaśnione, bo bez tego disclaimera dość trudno byłoby zinterpretować zdanie pojawiające się niżej:

 in vitro jest metodą pozyskania dzieci za cenę bezpośredniego lub pośredniego uśmiercania innych dzieci. Jest to przede wszystkim selekcja i uśmiercanie embrionów – produkuje się ich kilka, tak by zwiększyć szansę poczęcia. Niszczenie takich embrionów jest z perspektywy nauki Kościoła zabójstwem.

Smaczku dodaje fakt, iż nie dalej jak tydzień temu redakcja Przewodnika Katolickiego zwróciła się z prośbą do autorów projektu "Dzieci Naszego Bociana" o użyczenie zdjęć dzieci dla potrzeb cytowanego wyżej tekstu. Prośba nie została spełniona.
Uporządkujmy fakty:
1. Kościół katolicki nie stygmatyzuje dzieci urodzonych dzięki ivf;
2. redakcje tygodników katolickich chętnie opublikują zdjęcia polskich dzieci urodzonych tą metodą, aby wyjaśnić odbiorcom, że Tymek, Zosia i Staś przyszły na świat za cenę zabójstwa innych dzieci.

Autorka artykułu ujawnia kolejne sensacje dotyczące idei kalendarza:

 Jak piszą jego pomysłodawcy, „w sesji brały udział dzieci urodzone dzięki metodom wspomaganego rozrodu, adoptowane oraz ich rodzeństwa”. A cel przedsięwzięcia? Zwrócenie uwagi na dzieci poczęte metodą in vitro.
Wystarczyłoby sprawdzić, co naprawdę piszą jego pomysłodawcy, aby nie brać wierszówki za bzdury, które się autorce jedynie wydają:


Dlaczego kalendarz?
Dzieci z kalendarza są wyjątkowe. Oczywiście wszystkie dzieci są wyjątkowe, ale nasze, bocianowe jakby „bardziej”. Czekaliśmy na nie długo, czasem bardzo długo. Raz po raz traciliśmy nadzieję na to, że w ogóle pojawią się na świecie, że razem z nami stworzą rodzinę. Ale są! Choć od 25 lat nie ma przepisów i nie ma regulacji dotyczących metody in vitro, nie ma refundacji leczenia niepłodności, a wokół adopcji nadal funkcjonuje wiele szkodliwych mitów- wbrew przeciwnościom tworzymy szczęśliwe rodziny. Każdego dnia na świat przychodzą dzieci poczęte dzięki wspomaganemu rozrodowi, a do naszych rodzin trafiają kolejne dzieci adopcyjne. Są takie same jak miliony innych dzieci na świecie, przywracają wiarę i nadzieję na szczęście! Przyszły do nas z miłości, w miłości i dzięki miłości. Dzielimy się z Wami naszym szczęściem i tym przesłaniem.



Dla ułatwienia napisano to nawet na okładce kalendarza, a ponadto na jego stronie internetowej oraz w informacjach prasowych.
Następnie czytamy:


Problem bezpłodności – według raportów Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) – dotyka 15 proc. małżeństw. Szacuje się, że 5 proc. rodzących się dzieci w krajach zachodnich to dzieci poczęte metodą in vitro.
Pierwsze słyszę, aby bezpłodność dotykała 15% małżeństw, według WHO dotyka ona 15% par, i mówimy o niepłodności, a nie bezpłodności. Chwila, w której prawicowe media przyswoją sobie wreszcie elementarne nazewnictwo obowiązujące w temacie, w którym zajmują głos, będzie chwilą odznaczoną przeze mnie na czerwono w kalendarzu. Ze złotą ramką ku czci.

W dyskusjach o in vitro wiele mówi się o samej procedurze, zapłodnieniu pozaustrojowym, technikach sztucznego wspomagania rozrodu, pomija się lub trywializuje wiele faktów, które są dla chrześcijan nie do zaakceptowania.

Magdaleno Szewczyk, dlaczego Pani ordynarnie kłamie? Metody wspomaganego rozrodu są w swoim okrojonym katalogu (inseminacja homologiczna przy użyciu prezerwatywy perforowanej; GIFT, gamete intra-fallopian transfer; LTOT, low tubal  ovum transfer) akceptowane przez Watykan (a w każdym razie nie są potępiane i Kongregacja Wiary zostawiła niepłodnym małżonkom furtkę decyzyjną), ponadto słowo "chrześcijanin" nie jest synonimem "katolika", a tak się składa, że zdecydowana większość odłamów chrześcijaństwa nie ma problemu z zapłodnieniem in vitro. Kościół katolicki ma. Ale to za mało, aby stosować bezczelną figurę chrześcijańskiego uogólnienia.
I argument, na który często powołują się osoby afirmujące technikę sztucznego zapłodnienia jako metodę leczniczą. In vitro nie leczy bezpłodności, tylko obchodzi problem. Po urodzeniu dziecka poczętego przez in vitro kobieta czy mężczyzna dalej są bezpłodni

Każda terapia objawowa obchodzi przyczynę, co na ogół nie uruchamia w katolickich publicystkach mechanizmu poniewierania ludźmi chorymi i zaleconą im terapią. Znani mi rekordziści są rodzicami pięciorga dzieci urodzonych dzięki metodzie ivf i fakt, że ich jajowody nadal są niedrożne, a nasienie niepełnowartościowe, nie ma dla nich żadnego znaczenia wobec rzeczywistości bycia siedmioosobową rodziną i odzyskania dzięki temu dobrostanu psychofizycznego. Minus zarwane noce z powodu kolek.

Nie ma sensu miażdżyć pozostałych nierzetelności zawartych w tekście. Po pierwsze robiłam to wiele razy na tych stronach, a komunały antyinvitrowe (i szerzej: związane z negacją praw reprodukcyjnych) cechują się  powtarzalnością. Po drugie tłumaczenie czegokolwiek środowisku, które chce ilustrować swoją ideologiczną paranoję zdjęciami istniejących dzieci, do których ta paranoja i brak wiedzy odnoszą się bezpośrednio, jest działaniem jałowym.
Uwagę jednak warto skierować na ostatnie zdanie przytaczanego artykułu:

Najważniejsze, że kropla drąży skałę...          


To prawda, drąży. A ponieważ od kilku miesięcy obserwuję narastające zjawisko niepłodnościowego coming outu spodziewam się wodospadu i braku szalup dla reprezentantów cywilizacji kretynów. I właśnie tego sobie życzę w nadchodzącym roku.


I na deser:



czwartek, 6 grudnia 2012

Życie albo śmietnik. Dlaczego Polacy lubią Dickensa.

Okna życia w Polsce uratowały życie 44 dzieciom. Nigdy nie poznają danych rodziców biologicznych i będą żyć z czarną dziurą dotyczącą ich tożsamości, ale wygraliśmy bitwę o ich życie!

Jest grudzień Anno Domini 2012 roku, piszę te słowa w Warszawie, w Polsce. Część moich rodaków osiągnęła już taki etap rozwoju społecznego, iż zgadzają się ze zdaniem "kobieta jest człowiekiem". Mamy więcej sukcesów: osiągnęliśmy konsens co do tego, że niewolnictwo nie jest okej, dzieci nie powinny być molestowane seksualnie ani poddawane przemocy, zaś osoby niepełnosprawne nie mogą być dyskryminowane. Dopracowaliśmy się również konkretnych przepisów prawnych stojących na straży powyższych osiągnięć cywilizacyjnych.
Są powody do radości.
Tymczasem zjawia się Maria Herczog, członkini komitetu ONZ i sprzedaje dziwaczną teorię, iż okna życia łamią prawo dzieci do wiedzy o własnej tożsamości, uderzają też w prawa kobiet oddających dzieci do adopcji. Na reakcje nie trzeba długo czekać:


Jak widzimy przełożenie jest proste: mniej okien życia równa się więcej dzieci na śmietnikach. Zupełnie, jakby od 60 lat nie funkcjonował sprawnie system adopcyjny, a skala dzieciobójstw nie obniżała się.
Lament środowiska Gościa Niedzielnego niespecjalnie dziwi, desperowanie redaktor Brygidy Grysiak również nie, ale że pod tym zdjęciem podpisują się osoby związane z polskim środowiskiem feministycznym i lewicowym- to nie tylko dziwi, to po prostu zasmuca.
Cofnijmy się nieco w przeszłość.
Pierwsze okno życia, a w zasadzie "kołowrót życia" otwarto w Warszawie w roku 1736. Zasada działania była prosta: kobieta mogła anonimowo podrzucić swoje dziecko do obrotowej skrzynki uruchamiając dzwonek alarmujący personel szpitalny lub siostry zakonne.

Adopcja takich dzieci zdarzała się bardzo rzadko, ich przyszłe losy determinowały w zasadzie dwie możliwości: pójście na służbę lub terminowanie u rzemieślników. O ile udało im się przeżyć, ponieważ w 1848 roku śmiertelność podrzutków sięgała 61% (wszystkie źródła statystyk i liczb podaję na końcu notki).
Co interesujące, krytyka kołowrotów życia jest równie stara, co same kołowroty. Najczęściej podnoszony sprzeciw dotyczył argumentu, że to rozwiązanie sprzyja bezkarnemu porzuceniu dzieci, za to nie przekłada się na zmniejszenie ilości aborcji (spędzania płodów) ani przypadków dzieciobójstwa. Równie bogatą tradycję ma obrona kołowrotów życia, dziś okien życia, oparta na nieśmiertelnym i nośnym evergreenie: "nie można dowieść, że to nie działa, więc lepiej zakładajmy nowe kołowroty aby ratować dzieci".
Wersję współczesną proponuje nam załączony obrazek i red. Grysiak:

Mnie się zawsze wydawało, że nawet jedno uratowane życie powoduje, że warto się starać. Nawet jedno uratowane życie powinno być najmocniejszym argumentem za oknami życia. Nie bardzo rozumiem tych, dla których nie jest.
(źródło)
Ta argumentacja miałaby sens, gdyby red. Grysiak była w stanie udowodnić istnienie korelacji między funkcjonowaniem okien życia, a "uratowaniem choć jednego życia". Sęk w tym, że nie jest w stanie tego udowodnić. Podobnie jak jej XVIII - wieczni poprzednicy.
Co jednak mówią nam historia i liczby?
W 1871 roku stołeczny kołowrót życia zostaje działający na zasadzie pełnej anonimowości zostaje zlikwidowany. Nadal można oddawać dzieci, ale już pod własnym imieniem i nazwiskiem. Liczba oddawanych dzieci w kolejnych latach utrzymuje się jednak na dotychczasowym poziomie, za to maleje liczba dzieci porzucanych pokątnie i anonimowo z narażeniem ich życia.
Co więc widzimy? Likwidacja kołowrotów życia opartych na anonimowości i bezkarności rodzica, i wprowadzenie na ich miejsce systemu przekazań dzieci opartych na nieanonimowości nie zmniejsza liczby dzieci oddawanych do przytułków, za to zmniejsza ilość anonimowych porzuceń, których okoliczności zagrażają życiu niemowląt i noworodków.
Zdaje się, że właśnie od tego argumentu zaczęliśmy: "nie likwidujcie okien życia, bo niechciane dzieci zaczną być zabijane bądź będą porzucane na śmietnikach"?
Świetna replika, szkoda tylko, że oparta na fałszywym założeniu, ponieważ relacja zdaje się być zgoła odwrotna: im więcej anonimowości i bezkarności, tym wyższe wskaźniki porzuceń z narażeniem życia. Liczba przekazań do adopcji pozostaje natomiast relatywnie stała, co wskazuje na to, iż najważniejszą zmienną jest tu po prostu motywacja matki: jeśli chce, aby jej dziecko przeżyło to kwestia anonimowości nie odgrywa większej roli. Jeśli nie chce, aby dziecko przeżyło to cóż, nie doniesie go ani do kołowrotu, ani do okna życia, ani do przedsionka kościoła, tylko  wybierze beczkę z kapustą.

No ale wciąż mówimy o historii, a może  we współczesnej Polsce ten schemat działa inaczej? Wydaje się, że nie: skala dzieciobójstw obniża się sukcesywnie od roku 1999 (źródło), co zdaje się mieć raczej związek ze spadającą liczbą porodów w Polsce (źródło), a nie ze zjawiskiem otwierania bądź zamykania okien życia, zwłaszcza, że ilość przysposobień w Polsce również maleje (źródło) wraz z obniżającą się dzietnością. Mniej dzieci rodzimy, mniej dzieci porzucamy i mniej dzieci oddajemy do adopcji. To dość prosta zależność, z którą istnienie okien życia nie wydaje się być skorelowane pozytywnie ani negatywnie.
Co więc nie działa, skoro ta zależność nie jest w stanie się przebić do świadomości społecznej i powstrzymać egzaltowaną argumentację "okna życia ratują dzieci, które inaczej zostałyby zabite"?
O tym za moment, teraz spójrzmy na stronę prawną i liczby odnoszące się do skali dzieciobójstw i porzuceń dzieci w Polsce.

Oddanie dziecka do okna życia nie jest kwalifikowane jako porzucenie dziecka, a jako jego opuszczenie. Różnica polega na tym, iż opuszczenie dziecka nie nosi znamion przestępstwa, tj.  dziecko jest pozostawione w miejscu, w którym może otrzymać natychmiastową opiekę od innych osób lub instytucji. Nie zmienia to faktu, że matka pozostawiająca dziecko w oknie życia jest szukana przez policję w celu ustalenia jej tożsamości, a więc główna propaganda okien życia ("anonimowo, bez problemu, bez konsekwencji") opiera się na oszustwie wobec kobiety. To nieprawda, że nie będzie poszukiwana i to nieprawda, że jej anonimowość zostanie uszanowana, ponieważ anonimowe urodzenie dziecka nie jest zgodne z polskim prawem. Zwyczajnie i po prostu.
 A teraz odrobina statystyk policyjnych. Jak wygląda tabela dzieciobójstw i porzuceń dzieci w Polsce ze skutkiem śmiertelnym?



1992 59/0
1993 56/0
1994 52/3
1995 42/4
1996 44/2
1997 43/3
1998 38/4
1999 31/1
2000 47/0
2001 26/0
2002 28/3
2003 25/0   

i dalej już tylko dzieciobójstwa bez porzuceń:

rok Liczba postępowań wszczętych Liczba przestępstw stwierdzonych
2007 34 13
2008 33 13
2009 28 10
2010 26 10
2011 24 5



Od roku 2006 w 50 oknach życia opuszczono 44 noworodków. Niezależnie od istnienia okien życia ilość przestępstw popełnionych z tytułu Art. 149 maleje systematycznie z powodów prawdopodobnie głównie demograficznych, być może z powodu lepszej kontroli/wzrostu świadomości społecznej/wyższej jakości pracy pracowników społecznych/niższej wykrywalności, jednak tendencja spadkowa jest wyraźna i wcześniejsza niż powstanie pierwszego polskiego okna życia. Co więc dokładnie uzyskaliśmy poza zagwarantowaniem czterdzieściorgu czworgu dzieciom braku wiedzy o ich tożsamości w imię porywającego hasła "uratowaliśmy przed śmiercią 44 dzieci", czego oczywiście nie jesteśmy w stanie poprzeć czymś nieco bardziej wiarygodnym niż własne przekonanie?

Ta cała sprawa ma też inną stronę medalu, mianowicie stronę kobiety.
Jak widzimy, Gość Niedzielny i Brygida Grysiak są przekonani do swoich racji, ale wystarczy być katolikiem ORAZ posiadać doświadczenie w pracy w ośrodku adopcyjnym, aby narracja uległa zasadniczej zmianie. Apel pochodzi ze strony Katolickiego Ośrodka Adopcyjnego w Warszawie, identyczne znajdziemy na stronach ogólnopolskich OAO niezależnie od tego, czy są publiczne czy katolickie:


OKNO ŻYCIA

Nim położysz tu dziecko, przeczytaj …
Jeśli nie jesteś pewna, co zrobić i gubisz się, przyjdź do Katolickiego Ośrodka Adopcyjnego w Warszawie i porozmawiaj. Otrzymasz pomoc prawną, psychologiczną, rzeczową. Możesz przyjść jeszcze w ciąży - dowiesz się, jakie masz możliwości. Możesz w szpitalu przy urodzeniu dziecka powiedzieć, że nie możesz go wychowywać, wtedy sam personel skontaktuje się z Ośrodkiem. Jeśli masz już dziecko na rękach, znajdziemy mu miejsce w Interwencyjnym Ośrodku Preadopcyjnym w Otwocku (ul. Batorego 44, tel.: 22 779 48 38), gdzie bezpiecznie poczeka na Twoją ostateczną decyzję.Jeśli jesteś gotowa przekazać dziecko do adopcji możesz zrobić to za pośrednictwem Ośrodka. Zyskujesz wtedy Ty i dziecko: masz możliwość upewnienia się, że będzie ono w dobrej rodzinie, skracasz mu czas pobytu w placówce, bo procedury prawne są wówczas dużo łatwiejsze, stwarzasz szansę na zapewnienie mu lepszej pomocy medycznej, dajesz mu możliwość łatwiejszego pogodzenie się z faktem adopcji w przyszłości.Może się zdarzyć też, że dojdziesz do wniosku, że uda Ci się zatrzymać i wychowywać dziecko. Jeśli zostawisz je w Oknie Życia, nie będziesz miała odwrotu!Zaczekaj!Przekazanie dziecka do Okna Życia jest nieodwołalne. Zastanów się!






Czego to dowodzi? Starej prawdy, że największymi orędownikami Okien Życia są nieprzypadkowo ci, którzy ]mają bardzo niewiele wspólnego z przeprowadzaniem procesów adopcyjnych i pracą z kobietami rozważającymi przekazanie dziecka do adopcji. Teoretyzowanie daje komfort pisania głupot w myśl zasady "nie znam się, więc się wypowiem".
Kontynuując temat zysków kobiety: co zyskuje kobieta oddająca dziecko do adopcji za pośrednictwem Ośrodka Adopcyjno Opiekuńczego?
- opiekę i poradnictwo psychologiczne oraz prawne, włączając w to pomoc przed i po porodzie
- opiekę położniczą wynikającą z faktu urodzenia w szpitalu, w tym dostęp do środków hamujących laktację
- ustawowe sześć tygodni na zmianę decyzji o adopcji

W zamian musi potwierdzić decyzję o zrzeczeniu się dziecka. Jej dane są chronione i zostaną udostępnione jedynie dorosłemu dziecku, o ile wyrazi ono taką wolę. Według danych stołecznego KOAO 52% kobiet zmienia decyzję po otrzymaniu wsparcia psychologicznego, prawnego i finansowego od profesjonalistów zajmujących się tą grupą. Dalsze 16% matek wycofuje się z decyzji adopcji już po urodzeniu dziecka i wyrażeniu wstępnej woli zrzeczenia jeszcze w szpitalu.
Rachunek jest prosty: prawie 70% kobiet rozważających przekazanie dziecka do adopcji zmienia ostatecznie zdanie, ale dzieje się tak jedynie dlatego, ponieważ otrzymały wsparcie. Bez tej pomocy zostają okna życia, które zapewniają szybkie rozwiązanie problemu, ale jednocześnie uniemożliwiają zmianę decyzji i otrzymanie pomocy w sprawie, którą można chyba bezdyskusyjnie nazwać sprawą rangi życiowej.
Co natomiast zyskuje kobieta oddająca dziecko do okna życia?

- brak opieki i poradnictwa psychologicznego oraz wsparcia prawnego
- ryzyko zagrożenia życia i zdrowia podczas porodu w warunkach pozaszpitalnych
- nieodwołalność swojej decyzji i niemożność wycofania się z niej
- anonimowość, którą zyskałaby tak czy inaczej przy procesie adopcji blankietowej opisanym wyżej

Co jest zatem zyskiem i wolnością kobiety patrząc na te zagadnienia z perspektywy feministycznej? Zostawmy feminizm- co jest zyskiem i wolnością kobiety patrząc na te zagadnienia z perspektywy humanistycznej?
Może pewnym wyjaśnieniem będą słowa kardynała Dziwisza wygłoszone podczas poświęcania pierwszego w Polsce okna życia:


„okno życia to ratunek dla dziecka, któremu rodzice odmówili miłości"  

(źródło)

Wracamy, proszę Państwa, do sedna. Jeśli traktujemy decyzję adopcyjną jako dowód braku miłości rodziców, a nie jako dowód ich bardzo trudnej odpowiedzialności za dziecko i realizację jeszcze trudniejszej miłości, to chyba nie mamy o czym dalej rozmawiać. Dalej tkwimy po uszy w tym, co nazwałam kilka dni temu mentalnym neolitem adopcyjnym. Cechą tego neolitu jest jego trwała hipokryzja: to wspaniale, że uratowałaś dziecku życie i zdecydowałaś się je urodzić zamiast poddać się aborcji. Niemniej pozostajesz suką wypraną z uczuć, skoro nie chcesz się nim teraz zająć. Przyjdziemy ci jednak z pomocą: możesz oddać je do adopcji anonimowo. Nadal pozostaniesz suką, ale przynajmniej nikt nie dowie się o twojej hańbie. Chwileczkę, zdaje się jednak, że zaczęliśmy ten wywód od złożenia hołdu matce, która oddaje dziecko do adopcji zamiast usunąć ciążę? Skądże znowu, była to klasyczna ściema, tak naprawdę polska matka decydująca się na adopcję pozostaje istotą godną pogardy, a udzielana jej przez okna życia pomoc polega na dostarczeniu możliwości ukrycia niegodnego występku.
Wewnętrzna niespójność tego wywodu nie jest powszechnie dostrzegana, za to podnoszony jest wygodny argument, że matki nie chcą oddawać dzieci jawnie, ponieważ boją się napiętnowania. I tu właśnie proponujemy im okna życia. Jakie to proste.
Owszem, utrwalanie szczucia kobiet przynosi zaskakujący skutek, że czują się finalnie zaszczute. Tylko kto je wcześniej zaszczuwał? Może głosiciele poglądu, iż adopcja jest odmową miłości?
Dramatem jest to, że walka o utrwalenie tego neolitu odbywa się z jednej strony przy wtórze okrzyków o zagwarantowaniu wolności kobiecie, z drugiej zaś strony opiera na wrzaskach o potrzebie ocalenia skazanych na śmierć dzieci. Rzadki przypadek, w którym część polskiego środowiska, ujmijmy to, liberalnego przychodzi w sukurs narracjom pro-life'owym sygnowanym Episkopatem.


Jak długo będziemy wychodzić z założenia "odmowy miłości" tak długo w Polsce będzie przestrzeń społeczna dla istnienia okien życia. Nie dlatego, że są potrzebne, a dlatego ponieważ łatwiej jest podtrzymywać iluzje pasujące nam do hipotezy, niż zająć się pracą u podstaw. Co, nawiasem mówiąc, jest robione w Polsce od pierwszej połowy XX wieku włączając w to koncepcje gniazd sierocych, wiosek kościuszkowskich, metodę pracy grup rodzinkowych, idee korczakowskie, rodzinne domy dziecka i wioski dziecięce, działalność Towarzystwa Przyjaciół Dzieci aż do powstania idei jawności pochodzenia dziecka, szacunku dla jego tożsamości i przygotowania programów szkoleniowych dla kandydatów na rodziców adopcyjnych, które realizujemy w Polsce od mniej więcej 30 lat, wielką pracą środowiska  ukonstytuowanego wokół form opieki adopcyjnej i zastępczej. 
Ich wysiłki od 2006 roku otrzymują regularne strzały w stopę za sprawą propagandy okien życia i zachęty do cofania się w rozwiązaniach społecznych i pedagogicznych do ustaleń sprzed kilku wieków. 
Fundament, jakim jest Konwencja Praw Dziecka wraz z zapisem prawa do poznania swojej tożsamości zderza się z ideą siedemnastowiecznych kołowrotów życia, co jest sytuacją absolutnie kuriozalną.  Anonimowość porzucającego rodzica nadal jest wartością w wieku XXI i należy jej się hołubienie przy wtórze egzaltowanych argumentów "ocaliliśmy czterdzieścioro czworo dzieci!" i przy jednoczesnym przypomnieniu, że przekazanie do adopcji jest odmówieniem dziecku miłości.
Szach mat. 
Czego kobieta nie zrobi i tak będzie winna.
A mój postulat jest bardzo prosty: przestańmy dawać sobie prać mózgi. Adopcja na tym skorzysta i kobiety również.

*

Celowo nie rozwijam zagadnienia strat dziecka oddawanego do okna życia, bo jest to temat na osobną notkę.

Lektury, które warto przeczytać, a do danych z  których odwoływałam się wyżej:

M. Kolankiewicz, Zapiski o instytucjonalnej opiece nad dziećmi, Wydział Pedagogiczny, Uniwersytet Warszawski.
M. Kolankiewicz (1996), Schronienie. Historia Domu Małych Dzieci ks. G. P. Baudoina, Wydawnictwo KR.
M. Kolankiewicz (2002), Porzuceni i powierzeni trosce. Dom małych dzieci. Śląsk, Katowice.
B. Geremek (1998), Litość i szubienica. Dzieje nędzy i miłosierdzia, Czytelnik, Warszawa.
Konwencja o prawach dziecka, http://www.brpd.bip.doc.pl/index.php?wiad=6031
http://www.polityka.pl/spoleczenstwo/artykuly/1531801,3,okna-zycia---porazka-panstwa.read
Statystyki Komendy Policji, materiały statystyczne, Warszawa 2001-2003.
http://www.statystyka.policja.pl/portal/st/840/79132/Zabojstwa_maloletnich__tj_z_art_148_kk__i_przestepstwa_dzieciobojstwa_tj_z_art_1.html
Roczniki Demograficzne GUS.
Ochrona Zdrowia GUS, lata 2005, 2006, 2007.
 




środa, 24 października 2012

refundacja, rozmowa, rzeczywistość


W poniedziałek dowiedzieliśmy się o planach refundacji metody in vitro. Epokowe wydarzenie. Pomijając, że słyszymy o nim od kilku lat i stan ekscytacji społecznej dość trudno utrzymać. Czytam komentarze pacjentów, przeważa sceptycyzm podszyty subtelnym optymizmem z zastrzeżeniem "ale i tak nic z tego nie wyjdzie".
Otóż mam przed sobą sławetny program zdrowotny, zostanie upubliczniony w poniedziałek podczas konferencji. Ku mojemu zaskoczeniu jest to całkiem dobry program, choć nie jest idealny: wypadają z niego na przykład samotne kobiety, za to jako podmiot świadczeń definiowana jest "para" bez wchodzenia w to, czy połączył ją sakramentalny związek małżeński czy wspólny kredyt. Można powiedzieć, że w polskim bagienku jest to pewien przełom.
Skoro przełom to trzeba o nim porozmawiać. Chętnie. Dlatego na trzy minuty przed wejściem na antenę w ogólnopolskiej stacji dowiaduję się, że moim rozmówcą będzie ksiądz, o czym w ogóle nie było wcześniej mowy. W stacji trwa remont, nie mam słuchawek i trafia do mnie co czwarte słowo oponenta, ale rychło się orientuję, że lecimy linią tradycyjną: płacz zamrożonych zarodków, naprotechnologia i zabójstwa prenatalne.
Jak powszechnie wiadomo księża to główna grupa społeczna bezpośrednio zaangażowana w kwestie rozrodczości, więc jest zrozumiałym, że są uczestnikami niemal każdej publicznej rozmowy na ten temat.

Dlatego właśnie tego samego dnia spotkałam się w studiu z red. Terlikowskim i posłem Piechą. Ponieważ 79% Polaków popiera metodę ivf, zasada demokratycznej reprezentacji wymagała zestawienia w studiu dwóch najbardziej agresywnych przeciwników tej metody, jednej polityczki z rodowodem konserwatywnym i niżej podpisanej w roli obywatelskiej paprotki. Nie wiem, jaki dokładnie rozkład społeczny miało symbolizować to grono, ale moje rozumienie statystyki mówi mi, że zasada demokratycznej reprezentacji powinna w tym przypadku oznaczać trzech zwolenników metody ivf i jednego jej przeciwnika.
Ideę jednak wyjaśnił mi red. Kraśko przed wejściem na antenę: Polacy potrzebują rozmowy.
Rozumiem. No więc Polacy dowiedzieli się, że metoda in vitro polega z grubsza na tym, że dzieci są przechowywane w lodówkach.
Od wczoraj moją ciekawość budzi zawartość domowej lodówki red. Terlikowskiego, za to mniej zastanawiają wyniki europejskiego testu wiedzy, w którym Polacy osiągnęli bardzo złe wyniki.

Jednak siedząc naprzeciwko moich rozmówców i wsłuchując się w gładkie potoki ich przemyśleń, miałam wiele refleksji i racjonalizatorskich postulatów, które z pewnością przyczyniłyby się do rozwiązania ważkich problemów społecznych. Ponieważ nie zwerbalizowałam ich na wizji (z powodu, o którym dalej) podzielę się nimi tutaj:

1. Powiedzmy to sobie wreszcie jasno, bo Wojownicy Prawdy mają serca nieulękłe: w kobiecych macicach odbywa się globalny Holokaust. Życie poczęte powstaje nierzadko w warunkach niegodziwych (bez patronatu świętego węzła małżeńskiego), przede wszystkim jednak życie poczęte umiera i nie ma od tego ratunku. Ach, powiecie: natura tak chciała. Furda natura! Dlaczego i odkąd to mamy się kierować naturą? Jakim prawem szukamy usprawiedliwienia dla naszych sumień w poronieniach naturalnych? Co zawiniła bezbronna zygota, potencjalnie pyzate maleństwo z nóżkami i puszkiem włosków na rozkosznej główce, aby ronić ją do  ordynarnego ustępu, bez poświęcenia podpaski?
Jedynym realnym wyjściem jest ogólnopolski system monitoringu stosunków seksualnych za pomocą chipów domacicznych z opcją bezpośredniej transmisji, w celu zapewnienia kompleksowej kontroli nad warunkami ewentualnego zapłodnienia. Tak, to wygeneruje koszty, trzeba będzie sfinansować chipy i ekipy chirurgiczne, trzeba będzie również wyszkolić i opłacić personel obsługujący monitory oraz stworzyć Bojówki Postkoitalne, ale czy Życie nie jest tego warte? Kobieta zyska bezcenną wiedzę, czy jest morderczynią czy nie, a społeczeństwo wreszcie podzieli się jasno na zabójców oraz mężczyzn. No i będziemy prekursorami, w końcu jesteśmy Chrystusem Europy, który ma patent na termin "życie poczęte", zupełnie jakby istniało życie niepoczęte.

2. Dziecko czyli zarodek.  Dlaczego nie otaczamy zarodków opieką właściwą każdemu polskiemu dziecku? Pomyślmy nad systemem opieki wczesnoszkolnej dla zarodka, wprowadźmy system szczepień embrionów oraz specjalną linię pieluch jednorazowych dla zygot. Jeśli zarodki są dziećmi przysługują im prawa dzieci. Opieka naprzemienna, dwa tygodnie w macicy matki, dwa tygodnie w otrzewnej ojca.
Że to błędna terminologia? Ale jak to błędna? Przecież Polacy uczestnicząc, zgodnie z życzeniem red. Kraśki, w edukacyjnej ROZMOWIE w telewizji publicznej, zostali zaznajomieni z aktualną wykładnią językową i prawną: zarodek to dziecko, dzidziuś, braciszek i siostrzyczka. Tu nie ma embrionów, płodów, noworodków, nie ma odmiennych statusów i praw, wszystko jest jednością, a lodówki kryją ponure tajemnice. Niektórzy wkładają do niej dzieci czyli zygoty. Prawdopodobnie bez ubranek w kolorach różowym i niebieskim, co może nie tylko doprowadzić do śmierci, ale co gorsza, do błędnej identyfikacji seksualnej i płciowej.

3. poglądy nieżyjącego profesora Religi na in vitro oraz rozważania, co robił minister Balicki w zaciszu swojego gabinetu. Są kluczową kwestią dla wyrobienia sobie poglądów na refundację, medycynę i systemowe rozwiązania leczenia chorób populacyjnych. Podobnie jak spory na temat definicji demokracji między posłanką Kluzik Rostkowską i posłem Piechą w programie poświęconym dyskusji o niepłodności i sposobach jej leczenia.

Ach, właśnie, niepłodność! Tak, ktoś coś o tym wspomniał na samym początku programu. Pamiętam to dość mgliście, bo lodówki i 90% skala dzieciobójstwa (red. Terlikowski podał z głowy liczbę 500 milionów pomordowanych dzieci) przysłoniły ten kosmetyczny defekt dotykający nieistotną statystycznie liczbę półtora miliona polskich par.
Dlaczego więc nie zwokalizowałam powyższych uwag- otóż z powodu banalnego.
Zżerała mnie ordynarna zazdrość wobec oponentów i zespołu ich doświadczeń będących dla mnie fantastyką społeczną. Świat, w którym żyję jest przestrzenią codziennego obcowania z chorobą, która od 25 lat w Polsce nie doczekała się żadnych uregulowań prawnych, generuje olbrzymie koszty społeczne, ekonomiczne i jednostkowe, a pacjenci są zdani na samych siebie i prywatne portfele. Bez osłon refundacyjnych, bez kontroli nad pracą ośrodków medycznych, bez akredytacji, dyrektyw i monitoringu.
Ponieważ od dwóch lat mam zaszczyt prowadzić projekt Linii Pomocy Pacjent dla Pacjenta, w którym pracują wolontariusze (superwizowani przez psychologa, regularnie szkoleni, pracujący na rekomendacjach w leczeniu niepłodności Polskiego Towarzystwa Ginekologicznego i Polskiego Towarzystwa Medycyny Rozrodu) sytuuję problem społeczny w nieco innym miejscu, niż wskazują troski duszne nękające red. Terlikowskiego i posła Piechę. Słyszę od ludzi borykających się na co dzień z problemem niezamierzonej bezdzietności, że:

- są samotni i czują się opuszczeni przez Państwo;

- doświadczają poniżeń i upokorzeń z powodu swoich trudności prokreacyjnych, napotykają na problemy zawodowe (urlopy brane na leczenie nie są dobrze widziane przez pracodawców, skutkują brakiem awansu lub wystawieniem na strzał zwolnień), dotyka ich język nienawiści i pogardy formułowany przez przedstawicieli instytucji firmującej się przykazaniem miłości;

- utrzymują tajemnicę wokół swojej choroby, ponieważ boją się społecznych reakcji, które są nieustannie karmione kłamstwami o mordowaniu dzieci, kaprysach egoistów i zachętami do praktycznej eugeniki (niepłodni nie mają moralnego prawa się rozmnażać);

- borykają się z trudnościami finansowymi i na ogół są potężnie okredytowani z powodu leczenia niepłodności;

- doświadczają problemów psychologicznych (po dwóch latach bezskutecznego leczenia niepłodności średnia depresji i zespołów paradepresyjnych sięga w tej grupie pacjentów wartości 70%);

- bojkotują polityków, ponieważ czują przez nich regularnie oszukiwani kolejnymi obietnicami bez pokrycia.

Na te wszystkie realne dramaty media, w swojej misji wyrażanej oczekiwaniem płacenia abonamentu, proponują widzom rozmowę. Z której, jak już ustaliliśmy, dowiedzieliśmy się paru komunałów o lodówkach, nieustalonych poglądach prof. Religi na in vitro i nominacji ekskatedralnej red. Terlikowskiego biorącej się z faktu, że  pięć lat starał się o potomstwo. Gratuluję sukcesu.
Swego czasu TVP miała w ofercie autorski program red. Pospieszalskiego "Warto rozmawiać". Widzowie dość szybko w duchu sarkazmu przemianowali ten tytuł na "Szkoda gadać" z uwagi na tendencyjność prowadzącego i dobór gości. Wydaje się, że była to trafna intuicja semantyczna.
Niestety okazała się jednocześnie profetyczna dla rozwoju mediów tradycyjnych, których  dziennikarze igłą w kąciku oka zapisali sobie złotą zasadę bezstronności  "prawda leży pośrodku" (z zastrzeżeniem, że axis mundi znajduje się na skwerze Kardynała Wyszyńskiego 6).
Niech więc spoczywa w pokoju.
Rzeczywistość należy do mediów wirtualnych, w których odbija się cała społeczna różnorodność w jej błogosławionym i przyrodzonym egalitaryzmie. Mam nadzieję, że przyszłość również będzie do nich należeć, choć redaktora Kraśkę może to odrobinę zasmucić.




poniedziałek, 22 października 2012

a co jeśli mężczyzna...?

Pan Marek, 39letni wiceprezes dużej korporacji, który całe swoje dotychczasowe życie poświęcił zarabianiu pieniędzy, rozwojowi zawodowemu i inwestowaniu w siebie, nagle zapragnął zostać ojcem. Czy to oznacza, że będzie mógł się starać o dofinansowanie leczenia metodą in vitro?

Postanowiliśmy zapytać mieszkańców Prażnuchy Kolonii, co o tym sądzą.

Brygida O.
mnie się zdaje, że nauka to jest coś. Normalnie nigdy nie sądziłam, że mężczyzna może zostać ojcem dzięki in vitro i że medycyna już na to pozwala. Bo on w wątrobie będzie tę ciążę nosić, tak?

Zdzisław W.
39 lat? A to jest chyba wiek emerytalny już? Moi koledzy to w tym wieku są już dziadkami, nie można walczyć z naturą. Po mojemu to 39letni facet jest za stary na ojca.

Katarzyna P.
nie obchodzi mnie to, ale czemu za moje pieniądze?

Media są poruszone przypadkiem pana Marka. Niedawno jedna z redaktorek podniosła nieśmiało kwestię, że pan Marek pewnie ma jakąś partnerkę i może warto rozmawiać o problemie niepłodności, jako o problemie pary, ale została wyśmiana. Wszyscy wiedzą, że niepłodność dotyczy tylko mężczyzn i są na to rozliczne badania prowadzone przez uznanych naukowców z KULu.
Redaktor dużego dziennika zauważył z kolei, że średnia wieku pierwopłodców się przesuwa w górę, zatem warto uwzględniać ten aspekt w debacie, jednak odczucia społeczne są inne: powszechnie wiadomo, że najlepszy wiek na ojcostwo to przedział 22-30 lat i jedynie kaprysom osobistym należy przypisywać okoliczność późniejszego ojcostwa.
Swój głos w debacie zabrał również prof. Dziadziejko dzieląc się obawą, że poczęte w tak późnym wieku dzieci mogą zacząć obsrywać trawniki pod jego osobistym balkonem, a także zanieczyszczać przestrzeń społeczną odgłosami wydobywającymi się z ich gardzieli.
Nie zawiódł naczelny portalu Bzdetonda.pl wskazując, iż postępujący konsumpcjonizm prowadzi do degeneracji etycznej społeczeństwa i oddalania się od wzoru Józefa z Nazaretu, który najpierw owdowiał spłodziwszy dwoje dzieci, co powinno wytyczać ścieżkę naśladownictwa dla współczesnych mężczyzn: dzieci, a potem rozwój zawodowy. Poza tym wciąż brak pieniędzy na leczenie onkologiczne dzieci, więc nie leży w interesie społecznym finansowanie kaprysów podstarzałych mężczyzn.
Oczekujemy w napięciu rozstrzygnięć, do których doprowadzi dyskusja o in vitro zainicjowana przez serwis Polityka.pl i jednocześnie żegnamy złudzenie, iż dla redaktora Stasiaka jest jeszcze jakaś intelektualna nadzieja.


wtorek, 18 września 2012

notka zupełnie a propos niczego (starość jest zła)

W życiu każdego pracującego człowieka przychodzi co najmniej raz w roku czas konfrontacji z Wielką Iluzją Wypoczynku. Iluzja zaczyna się od niebezpiecznych reminiscencji ("pamiętasz nasze wakacje w Tatrach?"), względnie od opowieści znajomych (wczasy w Toskanii, Bieszczadach, Drwęcku) albo od czegoś innego równie nieistotnego. Ważny jest skutek- pewnego dnia orientujemy się, że nasze walizki są spakowane, środek lokomocji wybrany, kwatera dograna, a z tyłu samochodu siedzi stłoczona sól tej Ziemi, nasze dzieci.
To właśnie początek dramatu, z którego nie zdajemy sobie jeszcze sprawy.

A więc miesiąc temu postanowiliśmy ze Starym jechać na urlop. Prawdziwie rodzinny, z jeziorem, kontaktem z naturą, bio, eko itd. itp, co brzmi dokładnie tak źle, jak potem wygląda. Nie zdążyliśmy wyjechać z miasta, kiedy okazało się, że Młodsze żąda "kałapki", Starsze potrzebuje panierowanych krewetek z sosem Tysiąca Wysp, a życie Starego może uratować jedynie WieśMac. Dobrze więc, fastfood odhaczony.
Sto kilometrów dalej Młodsze zauważa wrak samolotu, w którym obecnie działa knajpa, Stary chce zajarać, Starsze się nie określa, ale ewentualnie może rzucić okiem.
Jest gorąco, Młodsze nie daje się wyciągnąć z wraku, Stary mówi z pretensją "no zrób coś!" i zapowiadają się fantastyczne wakacje z rodziną.
Do momentu dotarcia do punktu końcowego Stary zdąży się dwukrotnie pokłócić z nawigacją samochodową i właduje nas w jakieś zadupia, Młodsze oświadczy, iż boli je kolanko, Starsze zacznie uciszać Młodsze, od czego nieomal poleje się krew, a ja czterokrotnie zacznę czytać ten sam akapit Gejerel, którą sobie odłożyłam na urlop, gdyż- hint!- na urlopie robimy rzeczy, na które na co dzień brakuje nam czasu.
Jezioro, które pragnęłam pokazać dzieciom ("dzieci, dzieci, czy czujecie jak pięknie pachnie jezioro? tak właśnie pachną wakacje!") okazuje się mieć trzy zasadnicze wady. Po pierwsze jest mokre i Młodsze dostaje histerii. Po drugie na jego brzegach mieszkają żaby i histerii dostaje Starsze. Po trzecie w wodzie pływa jedna (JEDNA) pijawka, z której bezskutecznie usiłuję zrobić kijankę ("synu, czy okłamałabym cię? Jeśli mówię, że kijanka to kijanka").
Dlatego też tego i kolejnych wieczorów kąpię się w jeziorze samotnie, co jest jednym z niewielu relaksujących punktów w grafiku tych wakacji.

Drugiego dnia postanawiam dokształcić dzieci historycznie i wywożę je do Malborka. Już po półgodzinie Młodsze chce "kałapki", bo zauważyło neon McDonaldsa. Starsze słucha grzecznie moich objaśnień, po czym mówi bezczelnie, że i tak nic nie rozumie, bo strasznie przynudzam. Za to gdybym kupiła łuk i strzały, to jest gotowe wdrożyć się w historię wieków średnich i ogólnie podciągnąć historycznie.
Drogę powrotną spędzam więc na głośnej lekturze "Ogniem i Mieczem" (jak nisko może upaść rodzic) i wyjaśnieniach, co to są oczerety i Zaporoże.
Gejerel oczywiście kurzy się w domku letniskowym.
Trzeciego dnia zostajemy ze Starym zasypani pytaniami, czy osy żądlą niesprowokowane, jak bardzo boli ukąszenie osy, ile dokładnie trwa ból po ukąszeniu (podać w jednostkach sekundowych) oraz na czym polega reakcja alergiczna. To wszystko kontrapunktowane wrzaskami Starszego, które przy każdym posiłku zrywa się od stolika wrzeszcząc "osa, osa!!!" i wymawia, że w Egipcie z babcią nie było os ani szerszeni. Młodsze zawodzi "boli mnie gardełko, czy ktoś się może zająć mną?!".
Czwartego dnia jedziemy do rezerwatu żółwia błotnego, aby wreszcie doświadczyć nielimitowanego kontaktu z przyrodą (ja) i zarazić rodzinę tą pasją (również ja).
Stary  wjeżdża w leśne wertepy, za co winą obciąża nawigację oraz mnie (w końcu rezerwat to mój pomysł). Po dojeździe na miejsce okazuje się, że Stary nie będzie robić z siebie buca na warszawskich blachach, który podjechał samochodem pod rezerwat, choć to zabronione.
Wysiadam i idę na wieżę obserwacyjną, za mną wloką się Starsze ("czy są tu osy? A żmije?") i Młodsze ("boli mnie kręgosłup, będę wymiotować, czy ktoś może mnie przytulić?"), a pochód zamyka Stary mamroczący słowa niecenzuralne.
Żółwi nie ma, żmii też nie, w ogóle niczego nie ma poza wspaniałą przyrodą i ciszą, którą reszta rodziny kwituje w sobie właściwy sposób:
- czy w rezerwacie można strzelać z łuku?
- boli mnie wszystko
- cholerne błoto kurwa żesz mać nigdy więcej tu nie przyjadę co to za pomysł wracamy natychmiast zanim ktoś zauważy samochód nie idź nad jezioro, mówię! nie strzelaj z łuku, tu się nie strzela! dlaczego nie pilnujesz dzieci zaraz spadną do wody z wieży!
Pobyt w rezerwacie trwa trzydzieści minut, ponieważ nerwy Starego nie są w stanie dłużej wytrzymać napięcia związanego z blachami warszawskimi i zagrożeniem, że ktoś pomyśli o nim jako o stołecznym chamie (nie muszę dodawać, że jesteśmy jedynymi gośćmi rezerwatu, ale to jakby totalnie nieważne).
Piątego dnia rzucam pomysł wyprawy do skansenu. Bardzo dobry pomysł- kontakt z historią wsi polskiej, poza tym przed skansenem jest parking.
Niestety w skansenie śmierdzi drewnem (Starsze), trzeba chodzić pieszo od czego bolą nogi (Młodsze), Stary chwilowo nie zgłasza uwag, co jest samo w sobie zjawiskiem.
Szóstego dnia proponuję łowienie ryb, bo przypominam sobie Śmierć Pięknych Saren i to skojarzenie wydaje mi się bardzo zachęcające. Ponieważ nikt z rodziny nie umie sobie przypomnieć, dlaczego jest to bardzo zły pomysł, udaje mi się go przepchnąć.
Gospodarstwo rybackie mieści się na końcu świata i szybko okazuje się, że moja rola ma polegać na opiece nad Młodszym, podczas gdy Stary i Starsze będą moczyć kije zaopatrzone w  kukurydzę, co nazywa się sportem dla wtajemniczonych i w ogóle nie_znasz_się_mamo.

Siedzę więc nad stawem, w którym woda aż wrze od pstrągów. W ciągu godziny obu panom udaje się złowić osiem sztuk, które następnie zdychają smętnie w plastikowym wiaderku za moimi plecami. Tym samym zdobywam kolejne doświadczenie: Ota Pavel nie miał racji, łowienie to chujowy sport, w każdym razie dla pstrągów.
Przerywam fiestę mówiąc, że więcej ryb nie zjedzą, a każdą złowioną sztukę trzeba zabrać ze sobą. Następuje ogólny foch oraz powrót do znanych już tematów użądleń przez osy, bólu gardełka i pozostałych części ciała oraz- uwaga, zmiana!- euforii Starego, który właśnie odkrył, że uwielbia łowienie ryb, to takie pierwotne, zmagania z dziką przyrodą i w ogóle. Dyplomatycznie zamykam gębę i nie dzielę się refleksją, że łowienie ryb w stawie hodowlanym jest jakby niespecjalnie zbieżne z dziką przyrodą.

***

Potem wróciliśmy do Warszawy, minął miesiąc i w tym czasie hierarchia wartości znów mi się prawidłowo ustawiła. Praca. Boże, jakiż to cudowny stan! Rozwozisz dzieci po placówkach, wracasz do cichego domu, włączasz laptopa i od tej pory rozmawiasz z dorosłymi ludźmi, załatwiasz sprawy z dorosłymi ludźmi, jeździsz na spotkania z dorosłymi ludźmi. Być może żadne z nich nie czytało nigdy nawet Ogniem i Mieczem, co świadczy o nich wyłącznie dobrze.
Kiedyś, kiedy byłam jeszcze młoda, szczupła i piękna, czyli w czasach prehistorycznych, zjechałam  pół Skandynawii (to jest bez Norwegii, bo już wtedy była za droga) autostopem, oraz, co najważniejsze, samotnie. Potem zrobiłam to samo z Indiami i z kawałkiem Afryki. Niestety wyprawa do Kenii posiadała błąd fundamentalny: przywiozłam z niej przyszłego męża, który zresztą szybko stał się eks mężem i to akurat błędem nie było.
To, że teraz o tym myślę i wspominam z tęsknotą, świadczy dowodnie o tym, że dotknął mnie właśnie kryzys wieku średniego.
Wyjścia są trzy: samotny urlop choćby na dwa dni, znalezienie kochanka albo przynajmniej jedna porządna impreza ze środkami zakazanymi polskim prawem z dużą ilością herbaty ziołowej.
Jako że kochanek byłby dość męczący na dłuższą metę, a na urlop nie mam aktualnie szans, może słyszeliście o jakiejś imprezie, na którą można się wkręcić, optymalnie bez gitar i sacrosongów?





sobota, 15 września 2012

sekwencje zdarzeń fabularnych czyli jak zdyscyplinować macicę




Opowieść jest taka: rodzisz się, dorastasz, zachodzisz w ciążę, której nie usuwasz, a potem twój bachor przeszkadza innym ludziom. Oczywiście pytlujesz jęzorem, kiedy on przeszkadza.
Albo inaczej: nie zachodzisz w ciążę, ale chcesz zarabiać tyle samo, co twój kolega. Zła decyzja.
Można też z innej broszki: jesteś po czterdziestce i szef cię łapie za tyłek. Powinnaś się cieszyć, że jeszcze ktoś na ciebie leci. Poza tym męskie białko odżywia kobiecy organizm od wewnątrz, to tylko aplikacja leczniczego środka, bądź wdzięczna.
Nazywa się to wszystko "powtarzalne sekwencje fabularne". Możesz być młoda lub stara, możesz mieć licencjat lub zawodówkę, możesz mieć dzieci lub ich nie mieć. Ale zawsze jesteś protagonistą z macicą, więc ciąg dalszy jest do przewidzenia.

Co najmniej cztery inspiracje składają się na tę notkę: zleżały nieco list prof. Włodzimierza Zagórskiego do Gazety Wyborczej, odczepcie się od in vitro, społeczna burza wywołana listem czytelniczki do Wysokich Obcasów, Niech ZUS kontroluje ciężarne, trochę zakurzona już rozmowa prof. Zbigniewa Mikołejki z dr Elżbietą Korolczuk, Wózkowe. Wojowniczy, dziki i ekspansywny segment macierzyństwa, i najświeższy content: wywiad Katarzyny Figury dla Vivy!, przetworzony już przez tabloidy.
Panem profesorem zajął się bardzo ładnie Fronesis, czytelniczkę wypunktował Wojciech Orliński w WO (O mężczyznach na L4), Zagórskiego nie wypunktował nikt, co mnie bardzo smuci, ale chwilowo nie wypełnię tej luki. Nad Figurą odbywa się właśnie sąd społeczny. Trzy pierwsze głosy łączy wspólny problem: co należy uczynić z kobiecą macicą, aby żyło się nam lepiej? Głos czwarty stanowi pojedyncza macica, która mówi różne przykre rzeczy o doświadczaniu przemocy domowej, najpewniej po to, aby się wylansować, w końcu jest celebrytką, no nie? Wstępną diagnozę dają internauci:

przykro mi ale z takimi tematami nie idzie sie do takiej gazety jak Viva! i nie okrasza sie ich wystylizowanymi zdjęciami - błędem pani Katarzyny Figury jest to że sprzedała swoją najintymniejszą historię za 2.99 czyli (powiedzmy) tabliczkę czekolady...

Propozycje Trzech Głosów + vox populi są różne: kontrolować ZUSem (czytelniczka), w ogóle się nią nie zajmować (Zagórski), wydzielić z przestrzeni publicznej i społecznej, aby nikt nie musiał patrzeć na zawartość, którą wyhodowała (Mikołejko), sprzedać za co najmniej dwadzieścia patyków i nie niżej niż Forbesowi (anonimowy głos ludu). Ale to nie są jedyne propozycje obecne w polskiej debacie, jak zawsze protagonista może liczyć na grecki chór, chór rozważy i wyda werdykt.
Przeanalizujmy sytuację wyjściową polskiej macicy:

Macica, która nie istnieje

...to oczywiście macica dziewczynki. Małe dzieci nie mają brzydkich narządów służących do jeszcze brzydszych rzeczy. Macica małej dziewczynki jest zarządzana przez rodziców co się znaczy: dokładają oni na ogół starań, aby dziewczynka nie wiedziała o jej istnieniu, ewentualnie posiadała wiedzę o dzidziusiu i miesiączce, poza tym powinna też wiedzieć, iż posiadanie tego organu predysponuje ją do prasowania męskich koszul i bycia empatyczną. Ta macica jest prywatna. Do tego stopnia, iż Państwo szanując tę prywatność, nie zaprząta główki małej dziewczynki obligatoryjną edukacją seksualną czy czymś równie niestosownym.

Macica dorastająca

Dziewczynka dorasta, formalnie pozostaje dziewicą aż do ślubu, nieformalnie do 19 roku życia inicjację seksualną ma za sobą 51% badanej młodzieży (źródło).
Jej macica nadal jest prywatna: środki antykoncepcyjne są sprawą tak intymną, że nie można ich refundować. Po 15 roku życia traci status osoby małoletniej i współżycie z nią nie jest karalne, ale receptę na pigułki może otrzymać po skończeniu pełnoletniości, wcześniej wymagana jest zgoda rodzica lub opiekuna.
Jeśli zdarzy się niepożądana ciąża, której dziewczyna nie będzie chciała donosić, jej macica podzieli się na pół: pierwsza połowa stanie się publiczna (aborcja jest nielegalna w świetle polskiego prawa), druga połowa będzie prywatna (jak się puszczałaś to płać za prywatną skrobankę). Jeżeli scenariusz będzie mniej optymistyczny i do ciąży dojdzie w wyniku gwałtu, macica zmieni się w publiczną: polskie prawo dopuszcza przerwanie ciąży w wyniku czynu karalnego, aby jednak nie doszło do egzekucji prawa organizacje katolickie przejęły na siebie ciężar uświadamiania nastolatkom, iż mogą ocalić swoje dusze i uratować dziecko przed morderstwem.

Macica prokreacyjna

W chwili zawarcia małżeństwa lub wejścia w stały związek macica staje się nieoczekiwanie publiczna. Przede wszystkim należy się zainteresować, czy została już zasiedlona zarodkiem, a jeśli nie- dlaczego nie. Dochodzenie winno się regularnie powtarzać w postaci rodzinnych i towarzyskich indagacji aż do osiągnięcia pozytywnego skutku: skolonizowania uterusa. Jednocześnie pracodawca kobiety będącej w stałym związku powinien się upewnić co do natury tego związku i planów prokreacyjnych.
W momencie zajścia w ciążę uwaga społeczna koncentruje się z całą mocą na macicy, alarm pierwszego stopnia zostaje odwołany dopiero po skończeniu 12 tygodnia (raczej już nie usunie, lepiej jednak odmówić wykonania  badań prenatalnych), i od tego czasu czujność może opadać. W tzw. międzyczasie należy uświadomić ciężarnej, że ciąża nie jest chorobą i  nie należy brać L4. Ostatni rzut obywatelskiego oka powinien towarzyszyć porodowi: po pierwsze publiczna macica nie może ulec cesarskiemu cięciu na życzenie, po drugie może się ewentualnie znieczulić w trakcie porodu, ale tylko w ramach  usługi za prywatne pieniądze, ponieważ bezbolesny poród nie jest sprawą publiczną i są ważniejsze wydatki niż refundowanie kaprysów neurotyczek.

Macica poporodowa

Tej należy się zbiorowa uwaga. Czy zawartość uwolniona przez macicę jest aby dobrze wychowywana? Czy dziecko zachowuje się grzecznie, a matka dba o swój potencjał intelektualny nie zawracając jednocześnie nikomu dupy prośbami o miejsce w żłobku/przedszkolu? Czy przestrzega podziału na prywatne/publiczne w zależności od tego, co jest na rękę profesorowi Mikołejce?

Macica prokreacyjna bezskutecznie

Macica może chcieć być w ciąży, ale nie móc dokonać tego samodzielnie. Staje się prywatna, ponieważ leczenie niepłodności nie jest sprawą publiczną, a dzieci chore na nowotwory czekają na drogie leki. Poza tym noworodki z in vitro są chore genetycznie, więc tym bardziej nie powinniśmy wspierać patologii, a jeśli już się urodzą- trzeba je potem terapeutyzować, bo wszystkie cierpią na syndrom ocaleńca.

Macica stara

Totalnie prywatna. Jest nieestetyczna i w ogóle, poza tym kobieta po menopauzie powinna wnuki bawić, a nie dawać sobie nabijać mózg seksem po 50tce, nie popieramy nekrofilii. Hormonalna terapia zastępcza jest szkodliwa, wyrastają po niej włosy na brodzie. Jeśli kobieta zajdzie w ciążę po 45 roku życia, jest wybrykiem natury i bardzo słusznie, że urodzi jej się dziecko z zespołem Downa, bo z naturą nie można bezkarnie igrać.



Status macicy jest bardzo elastyczny i zależy od chóru.
Poza podziałem ze względu na wiek mamy także podział wertykalny: jeśli zdarzy się gwałt na macicy i będziemy chciały dochodzić sprawiedliwości to wtedy- uwaga, pojawia się słowo klucz- staniemy się ROSZCZENIOWE.
Roszczeniowa macica to taka, która mówi, że coś by chciała dostać. Sprawiedliwość. Równą płacę. Podział obowiązków domowych. Refundację leczenia. Pomoc od Państwa.
Takiej macicy nikt nie lubi, bo nikt nie lubi niewdzięczników.
W końcu dostajemy tak dużo. Tak niewyobrażalnie wiele. Przepuszczanie w drzwiach, cmoki w upierścienione dłonie, no i oczywiście dostajemy mit matki Polki. A dla wierzących kobiecą twarz Kościoła: polską matkę Boską, która była cicha i piękna jak wiosna oraz nie chciała podkukułczać nikomu małego Jezusa ani zarabiać tyle co sąsiad.
Dlatego właśnie domaganie się rozwiązań ustawowych i stawianie twardych żądań jest takim strasznym faux pas i świadczy o braku kultury ze strony macicy.
Zaczyna się rozmowa o kasie i konkretach- kończy się kurtuazja, a serce Matki Polki roni krwawe łzy.
Ale jest rozwiązanie: humanizm.
Mówi o nim tekst Aleksandry Klich.
W roku 2012 i w gazecie mieniącej się postępową trochę nie uchodzi bezpardonowe kasowanie feministek, ale za to można im zamknąć gęby ładnym terminem i wytłumaczyć, że teraz będziemy współpracować i szanować wzajemnie swoje wybory, bo feminizm nie zbawi świata:

Już jesteśmy po drugiej stronie, wygrałyśmy. Czas zadać fundamentalne pytania: Co chcemy wnieść do świata? Jak go urządzić?

Bardzo ślicznie i w ogóle, chciałabym się więc grzecznie zapytać, komu mam wysłać rachunek za dziesięć miesięcy pobytu mojego młodszego syna w żłobku prywatnym (1500 zł/miesięcznie; w placówce publicznej był na 301 miejscu listy rezerwowej, po rocznym oczekiwaniu przesunął się na miejsce 198) oraz rachunek za criotransfer zarodków (1500 zł + 1000 zł za wizyty monitorujące +  niepoliczalna wartość "ocalenia życia poczętego przed morderstwem"), bo właśnie bardzo bym chciała powspółpracować i nie orientuję się, czy znowu za moją własną kasę czy może jednak przewidziano jakiś wspólny budżet w ramach szacunku i humanizmu?
Bo jeśli za moją kasę to bardzo mi przykro, ale muszę chyba powiedzieć "spierdalajcie". Ponieważ ja już grałam w tym filmie.


Tak więc parę tygodni temu siedziałam w poczekalni jednej z klinik leczenia niepłodności przygotowując się do transferu zamrożonych zarodków i przypomniałam sobie, że kiedy ostatni raz byłam w tym przybytku zaposiadłam pewność, że następna wizyta na pewno odbędzie się na NFZ, bo przecież tak dłużej być nie może i w ogóle. Otóż może. Upłynęły circa about trzy lata, w ciągu których dowiedziałam się wielu nowych rzeczy, głównie o naturze mordowania embrionów + psychologii prenatalnej, natomiast niezmienne pozostało to, że mój portfel nadal jest drenowany, ilekroć usiłuję mieć dziecko.
Jednocześnie Zagórski macha mi przed nosem liberalizmem i zapewne myśli, że jest w tym co najmniej tak zajebisty, jak wydaje się to Mikołejce broniącemu, jak sam sądzi, etosu inteligentnej matki.
Podobnie zabawne jest to, że wyłudzenia ciążowych zwolnień  istnieją i nie ma ani jednego powodu, aby bronić zwyczajnego okradania ZUSu, które w Polsce jest pojmowane jak podstawowy obowiązek patriotyczny, co jest problemem o wiele znaczniejszym niż skala lewych L4.
Teoretycznie więc zarówno czytelniczka, jak i Mikołejko, a nawet profesor Zagórski posiadali po swojej stronie kwant słuszności, a nawet- niechby- i parę kwantów.
Co innego jednak ujrzało światło dzienne i jest to uświniony rąbek halki, choć suknia miała prezentować się godnie: grecki chór znów skoncentrował się na ordynarnym dyscyplinowaniu macic, zmieniły się tylko rekwizyty. Tym razem w tej roli wystąpił Kant, liberalizm w medycynie i troska o solidarność pracujących kobiet. Ale gówno pozostało to samo i ten sam bohater co zawsze jest nim obrzucany.

Tak że wolność i humanizm polegają głównie na tym, że można samemu zdecydować, jak się sobie poradzi w trudnej sytuacji, zaś to, że zrobi się to za własne pieniądze jest wartością dodaną, z której należy się cieszyć. No to cieszmy się, jesteśmy w doborowym towarzystwie światłych kobiet i postępowych profesorów, a patronat honorowy objęła znów Matka Polka.
Nie sądzę zatem, że Kongresy Kobiet są passe i choć mam wiele fajnych rzeczy do zrobienia w ich trakcie, przychodzę, bo tak trzeba. I cholernie mi przykro, że nie wszyscy rozumieją, dlaczego trzeba.

sobota, 21 lipca 2012

shadowboxing i okładka w Newsweeku- czyli pogadajmy o deontologii i paru innych trudnych słowach

Tak rozmawiamy sobie od paru lat o bioetyce w dziedzinie rozrodu wspomaganego (ART), a azymut wciąż wypada gdzieś między "mrożą ludzi!11!one!" a Nigdzie. Zdiagnozujmy więc przyczynę. Tytułem wprowadzenia w temat cytat:

"By this we can remain "religious" while creating a balance between "faith" and "reason"

wygłosił go dr Mohammed Rasekh i od razu zdradzam suspens, bo generalnie było o szyitach, sunnitach i o tym, którą nóżką bardziej akceptują ART oraz o fundamentalizmie religijnym ("religious") i jak sobie z nim poradzić w medycynie. Ale to, co mnie zaskoczyło naprawdę, to aplauz po wykładzie dra Rasekha.
A także to, że pewna brytyjska lekarka przyodziana w gustowną chustę skonkludowała, iż chłodna logika dra Rasekha pokazuje właściwy kierunek debaty nad biotechnologią w krajach muzułmańskich. That's the point! Szukać w medycynie uzgodnienia między nauką i wiarą, bo osoba prawdziwie religijna może i powinna być racjonalna, gdyż nauka podaje łapkę religii, to oczywiste. A wtedy w Iranie będzie się rodziło więcej dzieci z in vitro.

Siedziałam i powiedziałam w myślach "o kurwa".
Nikt mnie nie zrozumiał, bo biotechnologia jeszcze nie wymyśliła sposobu skanowania mózgu z opcją google translatora.

Więc.

W zasadzie notka jest o homoseksualnych rodzicach, ale ta grupa stanowi jedynie przykład w prezentacji zjawiska jałowego sporu. Początkowo miała być o dzieciach z ART, ponieważ uznałam, że transpozycja zagadnienia rodzin homo na dzieci ART będzie łatwiej przyswajalna w Polsce, ale #a tymczasem! pojawił się Newsweek, którego okładka od razu wzbudziła zamieszanie:



a niektórych zainspirowała do deklaracji, że woleliby zginąć w Holokauście niż być wychowywani przez lesbijki (Fronda do dziś nie ustaliła, czy powiedział to T.P. Terlikowski czy Haker Kościuszko, umówmy się jednak, że tekst generalnie jest kompatybilny z wizją humanizmu dra TPT). Dlatego spróbuję odpowiedzieć, dlaczego dr Rasekh nie ma racji i dlaczego w ogóle wielu ludzi nie ma racji. I dlaczego polska debata publiczna o etyce w kontekście rodzicielstwa jednopłciowego, in vitro, aborcji, edukacji seksualnej itd. jest głównie bez sensu - pytanie, które dręczy wielu z nas w bezsenne noce. Albo przynajmniej mnie samą. 


Hasło naczelne: "dobro przyszłych dzieci jest nadrzędne dla wszelkich rozstrzygnięć etycznych będących potem podstawą opracowywania prawa".

Z tym się raczej wszyscy zgadzamy, w końcu od lat się nas w tym szkoli. Fronda o tym mówi, Gość Niedzielny o tym mówi, Wyborcza o tym mówi- wszyscy o tym mówią i duży kwantyfikator się tu broni.
Adwokat Diabła: czy moglibyśmy sprecyzować termin "dobro przyszłych dzieci"?
Etycy gazetki parafialnej: (milczą wzgardliwie. Czyż definicja dobra przyszłych dzieci nie jest o c z y w i s t a?)

No dobrze, to teraz background i z góry przepraszam za rażące uproszczenia, ale jakby są totalnie konieczne:
Teoria intencji mówi nam: działanie jest dobre, jeśli jest zgodne z zasadami moralnymi akceptowanymi przez ogół i wynika z dobrych pobudek.
Zasady są dystrybuowane przez Dowód lub Boga. Ich wdrożenie powinno doprowadzić nas do zrealizowania praw człowieka. W każdym razie wszyscy w to wierzymy. Teorie deontologiczne niekoniecznie muszą być konserwatywne.
Teoria konsekwencjalistyczna mówi nam: działanie jest dobre, jeśli maksymalizuje korzyści tego działania w stosunku do działań alternatywnych. A więc dobro działania oceniamy po jego konsekwencjach.
(powyższy uproszczony podział przeprowadzam za prof. etyki Guido Penningsem, rozbudowanie można znaleźć w tekście "The welfare of the child: scrutinizing evaluation criteria", niestety jest dostępny tylko dla osób mających swoje konto na stronie, przykro mi. Względnie możecie po prostu zaufać mojej skrupulatności sprawozdawczej. Uwagi do Penningsa jakby co. Inne teksty autora na ten temat: 1 i 2)

zagadka: do którego porządku należy argument "Dobro Przyszłego Dziecka jest nadrzędnym odwołaniem w etycznej analizie rodzicielstwa par homoseksualnych"?

Z  teoriami deontologicznymi jest pewien problem. Odnoszą się one do porządków, których logika wynika bezpośrednio z pierwotnego uznania jakiejś Zasady. Problem pojawia się zatem wtedy, kiedy różnimy się co do przyjętych Zasad będących źródłami naszych przekonań i światopoglądu. I tak oto katolik mówi "bycie pedziem jest o-hyd-ne! Mój Bóg tego nie lubi!", a pastafarianin mu odpowiada "a mój Bóg to kocha! Więcej gejów w społeczeństwie, yeah!". Albo ja mówię "lubię szczepionki, chronią zdrowie społeczeństwa", a Stowarzyszenie STOP NOP mówi "sama się szczep, debilko, i ochroń przy okazji nasze dzieci narażając swoje własne".
Dlatego społeczeństwo pluralistyczne (włączając w to dra Rasekha) wymyśliło sprytne rozwiązanie: tłumaczmy argumenty deontologiczne na racjonalne, i wtedy się dogadamy, bo wygra zasada  lepiej udokumentowana, po której stronie będą fakty, dowody i badania. Zasada gorzej udokumentowana będzie musiała podać tyły. Sprawiedliwa debata. Same fakty. Wyciąganie racjonalnych wniosków w służbie ludziom. Brzmi logicznie, no nie? Szynnici i sunnici się dogadają! Katolik porozumie się z Żydem! Git.
Tylko że to nie działa.

Trzy pytania retoryczne do wszystkich Polyann wierzących w porozumienie nauki i przekonań:
1. dlaczego ruchy antyszczepionkowe mają się świetnie, choć na gruncie racjonalnym są w bezapelacyjny sposób miażdżone?
2. dlaczego red. Terlikowskiemu ogólnopolski dziennik wydrukował ten tekst, choć- ufam- przeciętny czytelnik tego bloga jest w stanie punkt po punkcie wytknąć rażące błędy merytoryczne, duże kwantyfikatory i na deser dobić red. Terlikowskiego odwróceniem argumentu z eugeniką?
3. dlaczego wszystkie flejmy o in vitro zaczynają się od mordowania zarodków, przechodzą fazę tłuczenia PubMedu i podręczników akademickich, po czym na końcu okazuje się, że chodzi o to, że Bóg nie lubi seksu poza aktem małżeńskim?

Otóż dlatego, że starcie logika versus przekonania nie może mieć rozstrzygnięcia pozytywnego dla każdego, kto chce ocalić przekonania. I starcie nauka versus wiara też nie- sorry bardzo.
I dlatego też dr Rasekh budzi moje głębokie współczucie, ponieważ nie wydaje się być świadom, że przegrał zanim w ogóle podjął walkę.
Z rodzinami homoseksualnymi podstawowa trudność nie polega na tym, że zachodzą uzasadnione podejrzenia, iż mogłyby być niewydolne wychowawczo, społecznie i emocjonalnie, a więc: zagrozić dobru przyszłego dziecka, a więc: racjonalnie i etycznie jest na poziomie krajowego prawa zakazać homoseksualistom rozrodu oraz adopcji. Bo dziecko jest najważniejsze. I musimy je chronić. Sprawdźmy więc, na czym podstawowa trudność polega

Oto trzy najpopularniejsze, uchodzące za racjonalne argumenty przeciwko tworzeniu rodzin osób homoseksualnych, które chcą wspólnie mieć/wychowywać dziecko:
1. ryzyko bycia homoseksualnym. Jeśli dziecko będzie mieć dwóch tatusiów to jego orientacja seksualna ulegnie zaburzeniu.
2. dzieci będą prześladowane społecznie. Ten argument występuje też w odsłonie "generalnie jestem na tak, ale polskie społeczeństwo jeszcze do tego nie dorosło". Bardzo ładne odbicie tego stanowiska mieliśmy w dyskusji na blogdebart pod tą notką
3. Dziecko potrzebuje matki i ojca, gdyż jest mu to niezbędne do prawidłowego rozwoju psychospołecznego.

Ad.1. na ogół osoby odpowiadające na ten zarzut powołują się na rozmaite badania prowadzone od Anchorage po Papuę Nową Gwineę udowadniające, iż wychowanie przez dwóch ojców, dwie matki, samotną matkę, samotnego ojca, rodziców obojga płci,  nie wpływa w sposób statystycznie znaczący na późniejszą identyfikację seksualną dziecka.
W walce na badania łatwo traci się z oczu fakt, że sam argument wychodzi z założenia, iż homoseksualizm jest dewiacją, przed którą należy dziecko ochronić.
Bo o cóż troskasz się, szlachetny przechodniu, jeśli nie o to, że dwóch tatusiów mogłoby wychować syna geja? No i jeśli nawet? Cóż wtedy? Brzydki wirus się rozniesie?
Dokładnie o to chodzi, właśnie to przekonanie ukrywa się za tym argumentem. Czemu więc tak wiele myślących osób koncentruje się na merytorycznym uwalaniu tego zarzutu nie widząc, iż dają się wplątywać w homofobiczny dyskurs i utrwalają tym samym homofobiczny paradygmat?

ad. 2. Dziecko może cierpieć prześladowania społeczne również z powodu posiadania otyłego ojca, pijącej matki, bezrobotnych rodziców, bycia córką Świadków Jehowy, bycia synem zwolennika UPR oraz doświadczania dowolnego odstępstwa od tego, co jego kultura lokalna uważa za normę. To nie jest ani nowy argument, ani specjalnie błyskotliwy. Mimo to oświadczenie, iż należałoby wstrzymać prokreację osób powyżej BMI 30 wywołałoby, jak przypuszczam, powszechne zdziwienie i posądzenie o kiepski żart. Homoseksualistów jednak to nie dotyczy. Dlaczego?

ad.3. To nie w płci i liczbie rodziców tkwi sedno, a w ich kompetencjach i  jakości rodzicielstwa. Jaką wartość przedstawiają dla dziecka rodzice niezdolni do zajęcia się nim? Żadną. Jaką wartość dla dziecka przedstawiają rodzice zdolni do zajęcia się nim? Wysoką.

Widzimy więc, że żaden z zarzutów nie wytrzymuje racjonalnej krytyki, ale mimo to nie posuwa nas to ani o krok dalej w konstruktywnej rozmowie o  rozstrzygnięciach prawnych. Może więc spróbujmy zewaluować kryteria "Dobra Dziecka" i na tej podstawie rozwalić w następnym ruchu bezczelne lesby i pedziów żądających praw adopcyjnych i rozrodczych? Proszę bardzo:

  • kryterium pierwsze: maksymalny dobrostan dziecka. Do adopcji i prokreacji wspomaganej dostęp powinni mieć jedynie ci ludzie, którzy spełniają warunki idealne. Posiadają wysoki status społeczny, edukacyjny, ekonomiczny, zawodowy, są stabilni emocjonalnie, zdrowi, heteroseksualni, odprowadzają podatki, nie zdradzają się, płacą za odbiorniki radiowo telewizyjne i każdy by chciał ich mieć za sąsiadów.
podstawowy problem: niemal nikt nie zostałby rodzicem ponieważ to kryterium jest niemal nieprzepuszczalne.

  • kryterium drugie: minimalny dobrostan. Adopcja i prokreacja wspomagana powinna być wykluczona jedynie wówczas, jeśli życie przyszłego dziecka nie jest warte otrzymania życia (standard "życie gorsze niż śmierć").
podstawowy problem: niemal każdy mógłby być wówczas rodzicem, ponieważ to kryterium jest praktycznym zaniechaniem ograniczeń.

  • kryterium trzecie: rozsądny dobrostan. Adopcja i prokreacja wspomagana powinny być dostępne jedynie wówczas, jeśli istnieje rozsądna szansa, iż przyszłe dziecko będzie mieć rozsądną jakość życia (brak prawdopodobieństwa poważnej krzywdy).
Kryterium trzecie jest dość niezłe i pokrywa się ze społecznym osądem prokreacji ludzi płodnych, gdzie również uznajemy za rozsądne powoływanie dziecka na świat, kiedy ma ono szansę na godne życie, a za nierozsądne- kiedy takich szans nie ma (naprawdę mi przykro, ale w sprawie Wioletty Szwak miałam inny pogląd niż tabloidy).

Teraz- wciąż tłukąc Rasekha, choć może tego nie widać, ale to wyjdzie za chwilę- popatrzmy przez moment na badania społeczno psychologiczne rodzin homoseksualnych, aby zbadać, czy w ich przypadku kryterium rozsądnego dobrostanu dziecka zostanie zachowane (012345678)
Uznajemy za oczywiste, iż grupą kontrolną w takich badaniach jest rodzina heteroseksualna. Jest to tak oczywiste, że nawet nie widzimy, jak bardzo jest nieoczywiste i w gruncie rzeczy homofobiczne traktując heteroseksualizm jako pożądaną normę stanowiącą punkt odniesienia dla "dobra rodziny i dobra dziecka".
Skutkuje zaś tym, że większość badań skupia się na "braku różnic" unikając podniesienia tematu "różnic pozytywnych", które - niestety dla Gościa Niedzielnego - istnieją.
Ale gdybyśmy zachowali się niedefensywnie i zwerbalizowali to, co w większości tych badaniach wychodzi (a wychodzi w nich na przykład wyższa jakość więzi między dziećmi i rodzicami w rodzinach lesbijskich), doszlibyśmy do bardzo niepokojącego wniosku. Niepokojącego w świetle postulatu: wybierzmy fakty, a wtedy będziemy wiedzieli, co jest rozsądnym dobrostanem dziecka, bo nierozsądny się nie obroni. Spójrzmy na przykładowe zestawienie przyjmując jednostkę QALY jako jednostkę jakości rodziny mierzonej jakością więzi:

Rodzina typu heteroseksualnego: 10 QALY
Rodzina typu homoseksualnego: 15 QALY

Wyniki badań nad samooceną i psychologicznym dobrostanem dzieci w rodzinach lesbijskich i heteroseksualnych faworyzują tę pierwszą grupę.
(Prawdopodobnie zbliżone wyniki uzyskalibyśmy porównując np. ryzyko porzucenia dziecka w rodzinach utworzonych w drodze poczęcia naturalnego z rodzinami utworzonymi w wyniku metod ART. Wszak rodziny starające się o dziecko i inwestujące w poczęcie świadomość, czas, zdrowie, pieniądze i determinację nie czynią tego po to, aby następnie oddać dziecko do adopcji)

no i co, szczwane liski? Podążając tropem tych zimnych faktów, które tak dobrze brzmią w ustach dr Rasekha, Terlikowskiego i paru innych, dochodzimy do zaskakującej  konkluzji: jeśli przyjętą społecznie miarą dobra dziecka ma być jakość jego życia i od jej poziomu uzależniamy etyczne przyzwolenie na prokreację i adopcję dla konkretnych grup społecznych, to rodziny heteroseksualne wypadają nam z gry. Cześć i czołem.
Jeśli ktoś nie akceptuje tej konkluzji powinien teraz wykazać, dlaczego odwrócenie sytuacji (dziecko w rodzinie lesbijskiej ma się np. pod względem społecznej akceptacji gorzej niż w heteroseksualnej) będzie ważnym argumentem, skoro w dyskusji nad prawami par heteroseksualnych ta logika jednak nie działa?
No i pozamiatane.

Na pustym placu bitwy pozostaje nam jednak jeden mały problemik.
Gdzie się podziała potężna sylwetka "dowodów, faktów i merytoryki" Wielkiego Konserwatysty? Czy to nie on przed chwilą grzmiał "dajcie mi dowody, to zmienię zdanie. Mój sprzeciw jest racjonalny i naukowo udowodniony!  Ha, ale cóż widzę- dowodów nie ma! Wszyscy amerykańscy naukowcy mówią, że pedalstwo to dewiacja, a dzieci w takich rodzinach są nieszczęśliwe. I to są fakty. Wy, liberałowie, myślicie życzeniowo, bo wiecie, że przegracie z dowodzeniem merytorycznym".
No więc daliśmy dowody i oczekujemy, że Konserwatysta zgodnie z zapowiedzią zmieni zdanie.
A mimo to pewność siebie Konserwatysty ma się bardzo, ale to bardzo dobrze.
Bo Wielkiemu Konserwatyście wcale nie chodziło o dowody i fakty. Być może przez chwilę popróbuje się jeszcze bronić wyświechtanym "wasze badania są sponsorowane przez środowisko LGBTQ!", ale w zasadzie ta linia obrony jest mu zupełnie niepotrzebna.
Bo za pazuchą skrywa argument ostateczny. Brzmi on "możecie sobie w dupę wsadzić wasze dowody, mój Bóg i tak mówi, że homoseksualistom nie wolno tworzyć rodzin, a ja mam obowiązek być wierny swoim przekonaniom, bo inaczej nie zostanę zbawiony/ nie wyrwę się z koła wcieleń/ nie otrzymam porcji spaghetti wystarczającej na całą wieczność".

Ta argumentacja jest wszechpotężna jak długo utrzymujemy paradygmat niedyskutowalności z Wielkimi Zasadami, w które wierzy tylko część z nas. Wtedy ta druga część może się spalać w dostarczaniu dowodów, faktów, skutków i argumentów merytorycznych, aby w finalnym starciu doświadczyć nieodwołalnej porażki.
Ponieważ w sporze między wiarą i nauką nigdy nie chodziło o dowody- chodzi o dyplomatyczny taniec, w którym racjonaliści muszą polec, gdyż nie stoi za nimi żadna nadprzyrodzona istota/ideologia, wiara w którą pozwoli im uciąć dyskusję słowami "jeśli zmuszasz mnie do zmiany moich poglądów wynikających z przekonań, toś jest bucem dyskryminującym ludzi z uwagi na ich światopogląd".
Kiedy myli się w swoim równaniu profesor matematyki, zdolny asystent zawsze może mu to wykazać wykreślając błędnie postawioną nablę.
Kiedy myli się w swoim dowodzeniu biskup ziemi opolskiej czy innej, oponent może się z tym jedynie pogodzić, ponieważ nawet największa bzdura zostanie uzasadniona odwołaniem się do racji pochodzenia nadprzyrodzonego lub mętnej ideologii (vide ruchy antyszczepionkowe). A jeśli oponent mimo to będzie chciał ją zdemaskować, zostanie obwołany chamem nieuznającym prawa do wolności przekonań i wynikających z nich postaw.

Nie ma więc znaczenia dla rozstrzygnięcia społecznej debaty, czego dowodzą i co wykazują badania. Nie ma także znaczenia, jaka jest metodologia tych badań i jakie są kryteria doboru grup.
Problemem pierwotnym jest ten, że wprowadzamy w polskim dyskursie równość statusów argumentów naukowych i argumentów światopoglądowych, ale jedynie w przypadku tych drugich godzimy się z tym, że ignorancja zostanie podniesiona do rangi cnoty, ponieważ "Niepojęte istnieje i należy okazać mu szacunek". Idąc tym tropem bardzo łatwo jest zejść na manowce dowodzenia, że należy dążyć do porozumienia nauki i wiary w obszarze stanowienia prawa, gdyż jedynie w tym porozumieniu spełni się dojrzałość społeczeństwa. Co jest fundamentalnym błędem.
Naturalnie sytuacja nie jest beznadziejna (to znaczy jest, ale postanowiłam kończyć notki odrobiną otuchy). Moglibyśmy na przykład oddzielić debatę światopoglądową od debaty naukowej, Państwo od Kościoła i przekonania od faktów ratując energię 38 milionów Polaków przed wplątywaniem się w jałowy shadowboxing.
Wymagałoby to wprawdzie poważnych czystek na paru uczelniach, nie mówiąc o okrągłym budynku na Wiejskiej i ogólnopolskich redakcjach medialnych, ale rzecz jest godna przemyślenia.
Wtedy za parę dekad polscy biskupi mieliby szansę dołączyć do arcybiskupa Andre Leonarda z Belgii, który w wywiadzie z Joanną Bątkiewicz Brożek oświadczył:
"Nie definiujmy Kościoła jako instytucji, która się sprzeciwia, walczy (...). Nie na barykady. Kościół nie może  niczego nikomu narzucać"

Rozwiązanie sporu religii i nauki jest proste: rezygnacja ze sporu.
W praktyce oznacza to rozdział magisterium Kościoła (i szerzej: ideologii) wobec nauki wszędzie tam, gdzie decydowany jest kształt prawa państwowego oraz przywileje/obowiązki obywateli. Brak tego rozdziału rzutuje na coś więcej niż obecność religii w szkołach- doświadczamy jego skutków we wszystkich strefach życia społecznego, ponieważ zgodziliśmy się na to, że naszą debatą powinna rządzić logika szacunku dla Wielkich Zasad. Część z nas zwyczajnie nie wierzy w te Zasady: nie wierzymy, że homoseksualizm jest zły, bo tak mówi książka napisana parę tysięcy lat temu albo że in vitro jest złe, bo dobro płynie jedynie z poczęcia waginalnego i potwierdził to papież.
To sprawiło więc, że żyjemy w kraju, który za swoje nieformalne motto postanowił przyjąć kompromisowe rozwodnienie "prawda leży pośrodku". Tę zasadę gorliwie realizują politycy i  dziennikarze, osobliwie pracownicy mediów centrowych i lewicujących, ponieważ im szczególnie- acz nie wiem po co- zależy na wykazaniu, iż są w pełni obiektywni, a więc uwzględniają wszystkie racje bez względu na to, jak bardzo część z nich jest głupia, nieracjonalna lub sprzeczna z dowodami. To zaś oznacza, że skoro jedna strona sporu mówi, iż Holokaust jest lepszy od bycia dzieckiem lesbijek, a bohaterki artykułu Newsweeka twierdzą, że się kochają i dbają o dzieci, dobro dziecka wypada gdzieś pomiędzy molestowaniem seksualnym a ciężkim uszkodzeniem ciała. I należy tę wypadkową poważnie rozważyć, aby oddać należyty szacunek stanowisku zarówno Wielkiego Konserwatysty, jak i stanowisku lesbijek.
Do innej definicji dojrzałości debaty póki co nie doszliśmy, więc prof. Pennings mógłby liczyć u nas co najwyżej na obrzucenie zgniłymi jajami.

















czwartek, 5 lipca 2012

krótka notka informacyjna

Dawno temu, tak dawno że najstarsi górale tego nie pamiętają, Platforma Obywatelska ogłosiła, iż poza projektem "invitrowym" Gowina, chowa w zanadrzu projekt alternatywny przygotowany przez posłankę Kidawę Błońską.
Projekt ten wywoływał wielkie poruszenie, pełne pasji oskarżenia i mowy obrończe, miał być liberalny lub nawet ultraliberalny, choć niektórzy twierdzili, że jest szalenie konserwatywny. Czasem podobno zawierał passusy o niszczeniu zarodków, a czasem brońboże ich nie zawierał. Dopuszczał zapłodnienie ivf u kobiet samotnych lub wręcz przeciwnie- precz siło nieczysta.  
Znałam nawet ludzi, którzy znali ludzi, którzy twierdzili, że widzieli ten projekt.

I oto dziś, po latach zapowiadania projektu, który w tzw. międzyczasie zyskał już nazwę projektu-widma, projekt pojawił się na stronie posłanki Kidawy Błońskiej, voila:


Od dziś Fronda może nie tylko pisać, że nie lubi Kidawy Błońskiej, lewackiego wykształciucha,  ale nawet to uzasadnić. Choć w zasadzie brak dowodów nigdy Frondy nie ograniczał, więc.
Tak czy inaczej jest to zupełnie niezły projekt, serio serio.
Trzymam za niego kciuki.

czwartek, 28 czerwca 2012

z najlepszymi życzeniami dla Piechy i Dziedziczaka



Zaczęło się od tego, że pewien przyzwoity człowiek postanowił zrobić dla ludzkości coś naprawdę dobrego. Ale nie, że odkryć szczepionkę przeciwko boreliozie czy coś równie trywialnego. Przyzwoity człowiek chciał ocalić ludzkość, a przynajmniej jej znaczącą część, i żeby to było z przytupem, i ładne, i bez wątpliwości, i żeby były tam pyzate niemowlęta, bo one są najlepsze, jak sam Cthulhu potwierdza.
Tak wyglądała geneza zakazu aborcji, a jeśli znacie inną wersję tej historii to kłamiecie.
I wprowadził przyzwoity człowiek zakaz aborcji. I on istniał, ten zakaz.
I spytał Bóg: człowieku, czy płody Twojego gatunku przestały ginąć odkąd wprowadziłeś zakaz?

I tu właśnie opowieść się rozsypuje.

Wiele lat po tym, jak pierwszy przyzwoity człowiek stanął w obronie płodów z nóżkami, rączkami i tym wszystkim ślicznym, pojawił się drugi przyzwoity człowiek o imieniu Bolesław:




Bolesław znał dobrze problematykę nóżek i rączek, ponieważ wiele ich w swoim życiu wyskrobał, zapijając ból egzystencjalny wódką, o czym sam doniósł mediom, więc nie uchylam tajemnic spiżarni.
Ale potem Bolesław stał się przyzwoity i postanowił zrobić dla ludzkości coś naprawdę dobrego.
Ale nie, że odkryć szczepionkę...- a nie, o tym już była mowa.
Bolesław postanowił wprowadzić zakaz wykonywania procedury in vitro, a lekarzy stosujących leczenie tą metodą wsadzić do więzień. Nie byłoby im tam smutno, ponieważ w celach siedzieliby już rodzice dzieci urodzonych tą metodą, których Bolesław także chciałby zobaczyć w pierdlu.
Potem członkowie rodziny przynosiliby im na widzenia salceson i mogłaby się narodzić nowa legenda polskiej opozycji, a ja za 30 lat mogłabym wieszać na ścianie poroża jeleni upolowanych wspólnie z prezydentem RP, którego znałabym z czasów wspólnej odsiadki.

Istnieją trzy dobre powody, aby cieszyć się z inicjatywy Bolesława. Oto one:

1. powiedzmy, że stanę się na chwilę rzecznikiem Boga i zawołam: Bolesławie, Bolesławie, ile ludzkich zarodków skazanych na śmierć ocaliłeś swoją ustawą?
Powiedzmy, że stanę się na chwilę rzecznikiem Bolesława i odpowiem: ani jednego, panie Boże, ani jednego.
A czemuż to? Zapyta Bóg ustami swojego rzecznika.
A temuż to, odpowie rzecznik Bolesława (bo rzecznik jest filutem i Bolesław go wkrótce po tej rozmowie zwolni), iż tak to panie Boże urządziłeś łącząc łańcuchy aminokwasów, aby z prazupy mógł się wyłonić Bolesław i inni mu podobni, że 70% zapłodnień kończy się śmiercią zarodków, których pochówek odbywa się w szumiących trumnach kanalizacji, dokąd spływają wraz z krwią swoich matek. Czemu każesz pójść do nieba 3/4 populacji?
No dobrze, powie rzecznik Boga, ale ty mówisz o zapłodnieniu naturalnym, a ja się pytam o in vitro. Czy nie ocaliłeś, Bolesławie, ani jednego z tych zarodków powstających pozaustrojowo?
Ach panie Boże, rozpromieni się rzecznik, jeśli mówimy o TYCH zarodkach to ocaliłem je wszystkie. Wszak nigdy nie powstały (ok, może Bolesław jednak ocali mu etat).

Spójrzmy na to od jasnej strony. Codziennie ocalamy niepoliczalne rzesze Marsjan. Ocalamy ludzi przed śmiercią z powodu chorób, które nie istnieją.
Wysiłki Bolesława i jemu podobnych mogłyby przynieść słodkie owoce. Nie umrze żadne dziecko ludzi cierpiących na zaawansowaną niepłodność, ponieważ żadne dziecko nie otrzyma szansy narodzin.

2. istnieją ludzie jeszcze bardziej gorliwi w swoim pragnieniu bycia przyzwoitymi. To Jan Dziedziczak, autor drugiego projektu PiS dotyczącego regulacji in vitro:




Dziedziczakowi nie wystarczy zakaz zapłodnienia pozaustrojowego. Chciałby także zgromadzić wszystkie zamrożone zarodki w jednym miejscu, poświęcić, następnie rozmrozić i pochować.
Bóg: nie chciałbym być nieuprzejmy czy coś, ale nie sądzisz, Janie, że rozmrożenie zarodków to wydanie na nie wyroku śmierci?
Dziedziczak: hej, a nie chciałbyś sobie popalić krzaków na pustyni albo rzucić, no nie wiem, manny do Biedronki? Za pozwoleniem, Boże, ale niespecjalnie się znasz na subtelnościach doktrynalnych polskiego Kościoła, więc udaj się może na nauki do księdza Longchamps de Berier, a do tego czasu nie wtrącaj się w sprawy spoza twoich kompetencji.

Dziedziczak: 1, Bóg: 0

3. Ilekroć polscy mężowie stanu postanawiają powiedzieć coś mądrego i zrobić coś dobrego, tylekroć czuję wsobną radość i znów zaczynają cieszyć mnie pliszki żerujące na moim trawniku. I sarenki, które widzę z okna. Bo koniec jest bliski.
Choć uważam, że oba projekty są zbyt zachowawcze, chciałabym chłosty dla pacjentów. I żeby przeprowadzono mi kontrolę kuratora w chałupie, a potem zabrano niegodnie urodzone dzieci do pogotowia opiekuńczego. I jeszcze aby sam biskup przyjechał wyświęcić mój trawnik przed przekazaniem go porządnej, katolickiej rodzinie na mocy aktu wywłaszczenia. A to wszystko z bezpośrednią transmisją telewizyjną w głównych wydaniach dzienników.
Zakaz aborcji to za mało, aby Polacy ruszyli dupy. To już nie działa, te wszystkie tabelki pokazujące, że stała aborcji jest stała, te racjonalne argumenty mówiące o tym, iż okres poczucia omnipotencji jest owszem, naturalnym etapem rozwoju człowieka, ale człowieka dwuletniego, w formie szczątkowej do dziesiątego roku życia, a potem zaczyna się już bycie Bolesławem albo Janem.
Ale rozmrożenie zarodków? Zakaz in vitro będący wyjątkiem w prawie europejskim? Więzienna celka dla lekarza i piszącej te słowa?
Im gorzej tym lepiej.

Mamy w Polsce sporą grupę dziewcząt i chłopców, u których w fazie narcyzmu pierwotnego coś poszło nie tak i teraz wydaje im się, że powiedzą "koniec aborcji!" i nastanie koniec aborcji. A potem powiedzą "Biedroń, od jutra jesteś hetero!" i Biedroń obudzi się w łóżku z cycatą blondynką, którą zapragnie uczynić swą żoną. Czasem to wesołe towarzystwo postanawia się zająć statystyką i wychodzi mu, że skuteczność in vitro wynosi 5-7% (Fronda), a naprotechnologia osiąga 80% ciąż (również Fronda). To mimo wszystko nienajgorszy scenariusz, bo niekiedy nasz kwiat młodzieży zaczyna na serio myśleć, że zna się również na ekonomii, określaniu wartości węglowodoru w bombie próżniowej  i wyliczaniu polskości w krwi piłkarzy o obcobrzmiących nazwiskach. Tak zaawansowana arytmetyka powoduje ból głowy, na szczęście groupies Bolesława i Jana znają się na niej równie dobrze, jak oni sami, więc małe sekrety udaje się zatrzymać w rodzinie.
Najbardziej optymistycznie zaczyna się jednak robić wtedy, kiedy zabierają się do opracowywania strategii przejęcia politycznej władzy i wpadają w końcu na pomysł "zajmijmy się in vitro, ludzie za nami pójdą!!11!one!".

Bo serio. Jest dobrze. Naprawdę.
Źle by było, gdyby Bolesław lub Jan odkryli, że żyją w świecie złudzeń wczesnych faz rozwoju, więc rozsądniej byłoby wesprzeć Jarosława, którego projekt może mieć pewne szanse w Sejmie, a jest- choć w odmienny sposób- równie kastrujący metody ART, co ich pomysły.
Na szczęście nie wpadli na tę koncepcję.
Jak zwykle polska prawica rozpieprza się sama, w czym życzę jej dalszych sukcesów i samych pomyślnych wiatrów.