piątek, 30 sierpnia 2013

to twoja wina

Tu jest notka Snafu. Rzecz jest o poczuciu winy i mechanizmach samonaprawczych. W niniejszej noci natomiast porozmawiamy o ofiarach i kozłach ofiarnych.

Najpierw wprowadźmy dwóch bohaterów.
Wrzućcie cofkę na swojej wewnętrznej taśmie pamięci i przenieście się ponowne do czasów szkoły podstawowej, sraczkowate kafle w szkolnym kiblu, porysowane ławki i zakurzone asparagusy w oknie instytucji oświatowej. Macie to? Teraz zogniskujcie wzrok na ostatniej ławce, w której siedzą Krzyś i Kasia.
Zakładając, że nie jesteście na tyle młodzi, aby nie pamiętać kolejek po parówki i obfitości ziemniaczanych prażynek w okolicznym spożywczaku: Kasia jest beneficjentką babci w Ameryce, od której dostaje regularnie w paczkach oryginalne dżiny i różowe bluzy. Ma też prawdziwą barbie kupowaną nie za dewizy w Peweksie, ale taką tru, prosto z WalMartu. Krzyś natomiast ubiera się w swetry z anilany, babci w Ameryce ani w Rajchu nie ma, za to jest solidnym produktem osiedlowego wychowu i nie da se w kaszę napluć. Na przerwach regularnie się naparza ze słabszymi i wie, jak smakuje dobrze leżakowany jabol.
Charakterologicznie Krzyś jest kolegą, jakiego nigdy byście nie chcieli widzieć u boku Waszej doskonale wychowanej progenitury, Kasia natomiast jest małą żmijką (gatunek znany w populacji małych dziewczynek dawno przed tym, zanim zaczęto wydawać Bravo i wprowadzono oficjalny kult lolit). Obiektywnie oboje mogą wkurwiać rówieśników. Oraz wkurwiają, zostają więc wykluczen z grupy.
Wracając do Snafu: wina, która jest przypisywana obojgu, jest winą zewnętrzną u Kasi (po co się suka chwali profitami, które wynikają wyłącznie z tego, że babcia poleciała za chlebem szorować parafię u amerykańskiego księdza polskiego pochodzenia?) i wewnętrzną u Krzysia (twarde życie, twarda nauka, twarde reakcje).
Kasia i Krzyś- abogdyż przyjmijmy, iż oboje zupełnie niereprezentatywnie mają pogłębioną autorefleksję- zadają sobie równocześnie pytanie proponowane przez Snafu: "dlaczego tak mnie to dotyka?".
No odpowiedź jest prosta: dotyka was, ponieważ w głębi sparszywiałych serduszek jesteście wrażliwi i dobrzy, a globalnie jest niesprawiedliwe słyszeć o sobie "jesteś głupia" z powodu noszenia dżinsów. Zanim jednak dobro i empatia się ujawnią w pełni, Kasia i Krzyś podejmą próby uporania się ze znamionami winy zewnętrznej: Kasia przywdzieje szare teksasy, aby zmyć grzech wyróżniania się, a Krzyś przestanie dawać w ryj.
Od tego nic się nie zmieni. Kto raz został zbiorowo znienawidzony i wykluczony ten takim pozostanie w każdym świecie poza universum Małgorzaty Musierowicz i C.J. Lewisa.

Dlatego kończymy z reminiscencjami i przechodzimy do Rene Girarda oraz jego teorii kozła ofiarnego. Wiadomo, kto nim może zostać. Wy, którzy się wyróżniacie z rozmaitych powodów, zostaliście ostrzeżeni. Wiadomo, jak to się skończy- egzeukucją i śmiercią symboliczną. Wiadomo, jakie strategie obrony nie przyniosą sukcesu: mieniewdupie, mimikra, racjonalizacja. Wyrok kozła ofiarnego nie zakłada apelacji i zostanie wykonany.
Możesz zmienić dżinsy na teksasy, nie pozbędziesz się tego unikalnego sznytu dziecka zadbanego i zaopiekowanego. A to może wkurzać. Możesz przestać topić plecaki w muszli klozetowej szkolnego kibla, nie pozbędziesz się zapisanej na twardym dysku refleksji społecznej, że jesteś do tego zdolny, co też wkurwia- jednych dlatego, bo sami o tym marzą, ale nie mają jaj, aby to zrobić; drugich dlatego, bo uważają to za przemoc, a oni się przemocą brzydzą, oczywiście jeśli jest skierowana przeciwko nim.
Im jesteś starszy tym subtelniej działa girardowski mechanizm. Nie wkurza Cię ktoś, kto jest od Ciebie zdolniejszy, uczciwszy, lepiej zarabiający, mający fajniejszą chatę i lepiej grający na trąbce. Irytacja i awersja z tak błahego powodu byłaby czymś poniżej Twojej godności.
Chodzi po prostu o to, że kumpel z lepszą chatą posiada denerwujący zwyczaj bębnienia palcami w blat; znajoma z wyższym IQ jest jednocześnie protekcjonalna i czyta Zizka (nienawidzisz Zizka), a ten, który lepiej śmiga na trąbce zna prywatnie prezydenta Krakowa i se kurwa wyobraża niewiadomoco na swój temat, a Ty lubisz ludzi skromnych.
Pewnego dnia odkrywasz Internet i to jest zupełnie tak, jakbyś znalazł tajne przejście między Hogwartem a Miodowym Królestwem.
Możesz napisać o kimś, że jest chamem i burasem, a przyparty do muru wyznasz, że "analizowałeś jedynie jego profil psychologiczny, o co chodzi?". Możesz napisać, że życzysz komuś, aby przekręcił się z powodu swojego raka, bo takie nędzne glisty jak on nie zasługują na stąpanie po globie, co było jedynie eee parafrazą słów innego kogoś i złożoną metaforą, niestety nieodczytaną poprawnie przez audytorium złożone z ludzi niekompetentnych. Możesz wkleić zdjęcia cudzych dzieci i rodziny z pieprznym komentarzem, po czym wyjaśnić grzecznie, że doprawdy nie miałeś pojęcia, kto znajduje się na zdjęciach, w końcu korzystałeś z otwartych zasobów sieci, przypadki chodzą po ludziach.
Pewnego dnia adresat Twoich słów mówi Ci wreszcie krótkie, żołnierskie "spierdalaj".
Teraz zaczyna się najlepsza część zabawy. Zostałeś narażony na przemoc! Gdzie moderacja i administator?! Do sądu w Łomży będziesz jeździć, a chamstwu i knajactwu nie odpuścisz! Ubolewasz nad upadkiem kultury, wyrażasz głęboki żal, że przez lata pozwalano temu chamowi egzystować i nie karano za takie grzechy jak sarkazm, ironia i korzystanie ze słownika wyrazów obcych Kopalińskiego, aż w końcu, no cóż, szambo się wylało i wyszło szydło z worka, cham napisał "spierdalaj" naruszając społeczną wrażliwość, zasady współżycia i pamięć twoich pradziadów.
Kozioł zostaje strącony w przepaść zabierając ze sobą frustrację setek małych ludzi i Jom Kipur jest uratowane. Świat zostanie odbudowany na nowo i będzie to nowy wspaniały świat.

Kozły ofiarne lubią się zadręczać i szukać winy w sobie. Ofiary również. Pierwszych od drugich różni tak naprawdę jedynie częstotliwość doświadczania epizodów przemocy i ich nasilenie. Każdy prawdopodobnie choć raz doświadczył bycia ofiarą, nie każdy jest jednak obsadzany w roli kozła ofiarnego. Do stania się kozłem ofiarnym potrzeba sekwencji przemocowych zdarzeń, czasem może być to jednokrotne, ale bardzo nasilone i uporczywe doświadczenie przemocy.
Zarówno ofiary, jak i kozły są przekonane, że dobrych ludzi nie strąca się w przepaść, musi więc być jakieś racjonalne wyjaśnienie tego, co ich spotkało. To znów opisała Snafu, więc nie powtarzam. 
Problem dla mnie leży gdzie indziej. W tym, że bycie kozłem ofiarnym jest najczęściej niekończącą się sztafetą z jednym uczestnikiem. Ofiarą zaś się bywa, ale nie musi się to układać w schemat. Odpowiedź na pytanie kozła ofiarnego "dlaczego mnie to dotyka?" nie rozwiązuje tego problemu, co najwyżej może doprowadzić kozła do pustelni, ponieważ z każdą przeżytą sekwencją zawodzą nas kolejne osoby, a poczucie osaczenia i potrzeba izolacji narastają.
Można ściągnąć dżinsy, nie da się dobić wyróżniających cech wewnętrznych - większego talentu muzycznego, daru do tworzenia ciętych ripost i bonmotów, poczucia humoru, zacięcia matematycznego, które wkurwi humanistów.
Czasem odpowiada się za wyniki własnej pracy: udane życie rodzinne, fajną robotę i pierdyliard przeczytanych książek, które co gorsza się pamięta i potrafi adekwatnie wpleść w dyskusję.
Można odpowiadać za przodków - równie zły jest tatuś w UB, co dziadek w Szarych Szeregach. Nawet pradziadek z Polesia, niepiśmienny chłop pańszczyźniany może dać asumpt do nienawiści, ponieważ nieopatrznie przywołałeś jego przykład w dyskusji o reformie edukacyjnej.
Wreszcie - możesz beknąć za to, jak wyglądasz i z kim sypiasz (oraz z kim NIE sypiasz). Fatalne w skutkach może się okazać bycie rodzicem dziecka niepełnosprawnego i wypadanie z ram stereotypowego obrazu rodzica dziecka niepełnosprawnego. Znajoma matka ciężko chorego dziecka nosiła dżinsy marki GAP. Nie zostało jej to wybaczone. Źle się też sprzedają nienormatywni katolicy - z takimi nigdy nie wiadomo, czego się po nich spodziewać.
Ogólnie: im bardziej cię widać i im mniej wstydzisz się tego, kim jesteś, tym gorzej dla ciebie.
Budzenie fascynacji, współczucia, zainteresowania jest na ogół pierwszym sygnałem alarmowym dla potencjalnych kozłów ofiarnych.

No dobrze, to wiemy już, kto może zostać kozłem ofiarnym, jak również Snafu wyjaśniła, dlaczego nie powinniśmy się czuć z tego powodu winni. Warto więc może zastanowić się, w jaki sposób kozioł ofiarny może odmówić udziału w sztafecie i przerwać sekwencję zdarzeń. Moim zdaniem istnieje tylko jeden skuteczny sposób, ale najpierw zajmijmy się najpopularniejszymi (i mniej lub bardziej równie nieskutecznymi):

1. mimikra

Krzyś i Kasia już ją dla nas przećwiczyli wyżej. W wersji dla świata dorosłych oznacza bardziej wyrafinowane sposoby wtopienia się w otoczenie. Jesteś wśród fanatyków empatii? Bądź empatyczny. Gadają o rosole? Podaj przepis na wołowy z kością. Twoje koleżanki zawalają projekty? Zawal i ty oraz o tym opowiedz z nutą martyrologiczną, ogólnie martyrologia jest bardzo dobrym patentem, bo w tym kraju wszyscy mówią, że mają chujowe życie, chujowe zarobki i chujowe związki.
Szkopuł jest tylko jeden. Po pierwsze stosując zasadę mimikry gwałcisz samego siebie, ponieważ akurat nienawidzisz rosołu, lubisz pracować (a jak zawalisz to niekoniecznie dlatego, bo twój szef to buc- to znaczy on może być dodatkowo bucem, ale projekt zawaliłeś ty i masz tego świadomość) i empatia nie jest dla Ciebie synonimem wszechogarniającego miłosierdzia.
Jak długo więc wytrzymasz? To jest pytanie pierwsze. Jakie będą rozmiary eksplozji po wielomiesięcznym praktykowaniu męczących implozji? To pytanie drugie, które każe oszacować koszty, prawdopodobnie wyższe niż płacenie ratami. Poza tym skoro strategia mimikry jest taka zajebista to dlaczego czujesz się coraz-bardziej-żałosnym-dupkiem? W najlepszym przypadku doprowadzi cię to lokaty pierwszej na pudle dla najbardziej nudnych ludzi wspominających nieustannie czasy swojej młodości, kiedy to jeszcze nie stosowali mimikry (na każdych imieninach jest przynajmniej jeden taki wąsaty Stefan, choć on akurat został Stefanem nie z powodu mimikry, a dlatego, że od początku nie rokował na nic więcej ponad wspomnienia znad kieliszka gorzkiej żołądkowej. No ale czasem Stefan ma inną historię i o tym jest ta notka). W najgorszym wypadku doprowadzi cię to na skraj przepaści, gdzie twoja stopa wymierzy precyzyjnego kopa w dupę kozła ofiarnego, którego sam tam doprowadzisz i obciążysz go swoją złością z powodów powyższych. Większość obywateli to kryptokozły, które z każdym zrzutem w przepaść oddychają z ulgą, że tym razem jeszcze nie na nich padło. Niektórzy po osiągnięciu wieku średniego i spieprzeniu życia wystarczająco dużej liczbie ludzi wyjeżdżają pod Augustów zakładać plantacje lawendy i piszą poradniki "jak wyrzekłem się pracy w korpo i odnalazłem siebie". Czasem - zgodnie z teorią Girarda- na karcie tytułowej wpisują dedykację dla najlepiej zapamiętanego przez siebie kozła, zupełnie jakby miało mu to coś wynagrodzić, a autora ocalić od samowiedzy, że zachowywał się jak skurwysyn.


2. mamtowdupie

Bardzo popularna strategia. Co mnie nie zabije to mnie wzmocni, silne drzewa wicher głaszcze, wal we mnie jak w bęben, to mnie łaskocze i takie tam. Bardzo durna taktyka, niestety uwodząca całe rzesze. Po pierwsze nie ma ludzi mających totalnie wszystko w dupie, a nawet jeśli są to mają Aspergera i nie muszą stosować żadnych dodatkowych strategii. Po drugie im bardziej nie ma miodku w baryłeczce tym większa pokusa, aby do baryłeczki nieustannie zaglądać i sprawdzać ją na tę okoliczność, co finalnie osiąga rozmiary modelowej przemocy grupowej i mobbingu/dyskryminacji/stosowania mowy nienawiści.
Dodatkowo ofiara, kiedy już w końcu dotrze do ostatecznej granicy ostateczności, nie spotka się z żadnym współczuciem, bo otoczenie jej skrzętnie przypomni wszystkie wcześniejsze deklaracje, że przecież miała to w dupie i myśmy myśleli, że ty tak naprawdę. To jest też moment opisany przez Snafu "oesu, zupełnie nie masz poczucia humoru". Uderzenie w tym momencie z cytatami z kodeksu karnego i odwołaniami do społecznych norm jest jakby spóźnione o te kilka lat, miesięcy czy tygodni, w których ofiara pokazywała, że ma wyjebane na bycie ofiarą.
Ten moment czasem jest też momentem, w którym zdesperowana ofiara decyduje się pokazać podbrzusze, aby udowodnić, że halo! też jestem człowiekiem, a nie cyborgiem. O ile akurat nie mówimy o środowisku kibiców Widzewa ma to szansę przynieść krótkotrwały rezultat w postaci paru wymruczanych ekskjuzów, po czym w jakiś czas później następuje kolejne grupowe uderzenie, tym razem wykorzystujące moment ujawnionej słabości i wiążące się z nim informacje o emocjach ofiary. Najczęściej to uderzenie jest już finalne i po nim następuje mission accomplished, game over.

3. podejdźmy do tego racjonalnie

Strategia immanentnie idiotyczna z powodu przyjęcia a priori, że rozmawiamy o ratio. Nie rozmawiamy. Przegrasz, tyle że agonia potrwa dłużej.

4. izolacja

Pierwsza ze skutecznych strategii. Ma jedną wadę - po paru sztafetach czujesz się ograbiony z czasu, który pochłonęło wchodzenie w grupę, zdobywanie doświadczeń i nawiązywanie relacji przynoszących finalnie gorycz i poczucie bycia totalnie wychujanym. Zalety - istnieje możliwość, że w przyszłości obniżysz swoje poprzeczki unikając ponownego przeżycia klasycznej sekwencji przemocy, bo twoje oczekiwania będą wejściowo niższe. Ryzyko: zostaniesz starym dziadem, którego będzie chciało zapraszać jedynie TokFM, abyś opowiedział o uczuciach, które budzą w tobie wózkowe.
W wariancie najlepszym uda ci się spotkać ludzi z podobnymi doświadczeniami, którzy będą gotowi do założenia nieformalnej grupy banitów. Nigdy o tym nie porozmawiacie wprost. Coś za coś.
Możesz jeszcze urodzić/przysposobić/spłodzić dzieci, dają przez długi czas poczucie prawdziwej wspólnoty i lojalności, przynajmniej do czasu pokwitania.

5. działania formalne

Prokuratura, ściganie stalkingu, oskarżenie o mobbing, pisma przedprocesowe, te sprawy. Na ogół ofiarom nie chce się tego robić ponieważ powątpiewają w skuteczność takiej reakcji. Skądinąd słusznie zapewne.
Niemniej moje doświadczenie jest takie, że pismo przedprocesowe może zdziałać cuda, więc ja akurat polecam. Istnieje grupa pobożnych Żydów celebrująca ofiary z kozłów głównie z powodu poczucia, że nie zostanie podjęta próba wyciągnięcia konsekwencji. W jej przypadku działanie formalne może odnieść dobry skutek. Drugi plus tej strategii jest taki, że pozycji ofiary wchodzisz w rolę powoda, co jest ogólnie wzmacniające.
Minus natomiast polega na tym, że wiele rodzajów przemocy nie wypełnia jej formalnych definicji bądź są przeprowadzane metodami na tyle perfidnymi, że nie sposób ich udowodnić podpinając pod konkretny paragraf.
Ta strategia raczej nie doprowadzi do skutecznego zaprzestania sztafety, ale może uciąć tę konkretną sytuację, poza tym zostajesz odtąd wirtualnie wytatuowany maksymą "if you cannot be a good example, then you'll just to have be a horrible warning". W tym przypadku bycie horrible warning ma jednocześnie walor bycia good example dla innych. 

miły głask prawie na koniec

Stracony kozioł ofiarny wg klasycznego schematu girardowskiego ostatecznie ulega sakralizacji. Jeśli cię to więc pocieszy za parę dekad masz szansę na ładne epitafium.

A teraz już naprawdę na koniec jedno zdanie o jedynej skutecznej strategii przerwania sztafety ofiarnej:

Nie spychaj ludzi na skraj przepaści. I nie ucz tego swoich dzieci.

wtorek, 16 lipca 2013

od kiedy wiesz, że jesteś inna? czyli jak rozmawiać z otoczeniem o in vitro i adopcji

Ponieważ linia polityczna polskiego Episkopatu pt. "kochamy wszystkie dzieci, ale te z in vitro są ocaleńcami ze zbrodni przeciwko ludzkości" trzyma się mocno, a i arcybiskup Wacław Depo poczuł się wczoraj w obowiązku posmarować kanapkę tą samą starą mielonką ideologiczną, o proszę:

W kontekście manipulacji medialnej jakoby zapłodnienie in vitro było programem zdrowotnym w walce z bezpłodnością, przytoczmy dane GUS z pierwszego kwartału 2013 roku o urodzeniu się w Polsce 121 tys. dzieci - wyliczał dalej abp Depo. - Jednocześnie w tym samym czasie zmarło 142 tys. osób. Postawmy więc mocne pytanie, czy w tej statystyce i podanej liczbie zmarłych ujęto selekcję zarodków ludzkich, którym nie dano prawa do życia w stosowanej metodzie in vitro?
(źródło)

myślę, że to właściwy moment, aby wreszcie przygotować jakieś porządne narzędzie dla morderców rodziców dzieci poczętych tą metodą, które będą mogli wykorzystywać w rozmowach z otoczeniem, z mediami zwłaszcza. Od dziś wiemy już, że w Polsce ostatecznie zwyciężył Kościół toruńsko - episkopalny, a dwa ropiejące wrzody czyli Boniecki i Lemański zostały wreszcie poddane precyzyjnej resekcji z różowej tkanki macierzy, więc gromkie hurra! dla abpa Hosera. Nieulękłego obrońcy polskich tradycji feudalnych, prekursora Godności Zygoty, czułego opiekuna Tutsi, propagatora Naprotechnologii na gruncie polskim, jak również autora sformułowania "produkt" odnoszącego się do dziecka urodzonego dzięki in vitro.
(tak, to jest ten moment, w którym powinniście wznieść toast tym, co tam macie w ręku i oby nie był to tulipan)
Przyszłość rysuje się w jasnych barwach i należy się liczyć z tym, że wreszcie miłość do bliźniego ujawni się w niczym nieskrępowanej już odsłonie, a my będziemy egzaminowani na okoliczność swoich rodzin przez kolejnych dojrzałych kapłanów oraz dziennikarzy. Dla naszego dobra oczywiście i na poczet przyszłego zbawienia.

Oto więc mały tutorial dla rodzin, które powstały w wyniku leczenia metodami wspomaganego rozrodu bądź są rodzicami adopcyjnymi.
Jako materiał posłużą nam  w głównej mierze notatki sporządzone przeze mnie w listopadzie 2012 roku, kiedy to Polska obchodziła 25lecie metody IVF, co - jak się należało spodziewać - przyciągnęło zainteresowanie wielu mediów mogących wreszcie przeegzaminować nie tylko samych rodziców, ale również ich dzieci. Dołożyłam też kilka nowszych kontaktów medialnych i pogrupowałam je zagadnieniami, więc każda rodzina znajdzie coś dla siebie. Wszystkie cytowane poniżej pytania padły naprawdę w kierunku rodziców i dzieci, więc:


Wychowanie

jak się wychowuje dzieci z in vitro?

sugerowana odpowiedź:

Z narażeniem zdrowia, bo lodówkę trzeba otwierać przynajmniej trzy razy dziennie w porze posiłku, a podczas zmiany pieluchy rodzic narażony jest na obijanie potylicy niedomykającymi się drzwiami chłodziarki. Znane są przypadki odmrożeń. Rodziców dzieci invitrowych można poznać po chronicznym nieżycie górnych dróg oddechowych. Często wionie od nich subtelnie mentolem i kamforą.

Rodzeństwo

Co pomyślałeś, kiedy dowiedziałeś się, że Twój brat jest z in vitro? 

sugerowana odpowiedź:

Pomyślałem "no dupiato", ale co tam, w końcu jestem harcerzem i umiem się ostrożnie obchodzić z niebezpiecznymi przedmiotami, więc staram się nie walić młotkiem w szklaną obudowę, w której znajduje się mój brat. Wkurza mnie jedynie, że co sobotę ojciec każe mi brać Mr. Muscle do szyb i jeździć na szmacie zamiast na rowerze.

Było to trudne, czułeś lęk?

sugerowana odpowiedź:

Tak. Ogarnął mnie lęk egzystencjalny. Zrozumiałem, że już wkrótce będę musiał się dzielić zabawkami z ufokiem. Na szczęście rodzice wypożyczyli  Predatora i wszystkie części Obcego, co pozwoliło nam się lepiej przygotować do porodu.

Leczenie

P: Czy miała pani dylematy etyczne związane z in vitro?

O: nie, nie miałam. A jakie miałabym mieć?

P: No te związane z mordowaniem zarodków?

sugerowana odpowiedź:

Ach, te. Nie, jako wielokrotna aborcjonistka pomyślałam sobie, że mordowanie zarodków będzie ciekawą odmianą po mordowaniu płodów. Zawsze interesowałam się skalą mikro. Postanowiłam, że zaraz po zakończeniu eksperymentów z zapłodnieniem in vitro poświęcę się analizie synaps dziennikarek TVNu.

To przykre być chorym?

sugerowana odpowiedź:

Gdzież tam, jest w dechę! Zastrzyki, hormony, rozkładanie nóg przed lekarzem, oddawanie nasienia do fiolki- uwielbiamy to. Organizujemy nawet kameralne maratony wśród pacjentów, naszą ulubioną kategorią jest "zdopinguj swoje plemniki". Zaprzyjaźnione laboratoria użyczają nam swoich mikroskopów, leje się piwsko, zapraszamy często różne undergroundowe kapele i impra się kręci. W przyszłości planujemy połączenie wysiłków z chorymi na rdzeniowy zanik mięśni, oni na wózkach, my na fotelach ginekologicznych, to będzie duże wydarzenie. Staramy się na razie o fundusze z NFZ pod hasłem "nieuleczalne choroby są zajebiste, dołącz do nas!". Może mały patronat medialny regionalnego oddziału TVP z Białegostoku?

Dziecko z in vitro jako nowa kategoria człowieka

Od kiedy wiesz, że jesteś inna?

sugerowana odpowiedź:

pierwsza intuicja co do własnej odmienności wydarzyła się jeszcze w moim życiu płodowym, kiedy mordowani bracia i siostry wołali do mnie z sąsiedniego szkiełka "nie pozwól nam umrzeć!". Potem jednak to wyparłam. Dzięki wielu zabiegom chirurgicznym udało się usunąć chipy i niemal w całości zredukować nadmiarowe odnóża. Nieocenionego wsparcia udzielili mi rodzice zamawiając u znajomej rękodzielniczki z Koniakowa specjalne modele czapeczek z wypustkami na czułki.


Adopcja

Łatwo jest kochać obce dziecko?

Sugerowana odpowiedź:
Nie poddajemy się. Staramy się je dobrze traktować mimo wszystko i wymieniać trociny w klatce przynajmniej co drugi dzień.

Skąd u pana tak wielkoduszna decyzja, aby zająć się cudzym dzieckiem?

Sugerowana odpowiedź:

Już od wczesnego wieku szkolnego lubiłem zwierzątka, zajmowałem się m.in. papużkami falistymi i chomikiem. To mi dało niezbędne kompetencje, aby zająć się cudzym dzieckiem, wie pani, ta przeklęta wrażliwość < roni łzę do batystowej chusteczki >. Generalnie staramy się syna podrzutka nie przeciążać, wodę ze studni nosi stągwiami jedynie przed szkołą i po szkole, dajemy mu też kieszonkowe, oczywiście o ile na nie zarobi podczas jesiennych wykopków.

Parę kwestii z dokumentu Konferencji Episkopatu Polski

Dziecko jako produkt

Przechowujemy dziecko w warunkach higienicznych i w miarę możliwości regularnie dostarczmy jej/jemu świeżej karmy. W zależności od sytuacji rodziny pożądane jest wyprowadzanie produktu na spacer co jakiś czas, natomiast raczej nie należy trzymać go w budzie, bo jest to niechrześcijańskie.

Aborcja selektywna przy in vitro

Nie wykonuje się jej w Polsce (dowód) ponieważ jednak polski Episkopat wie lepiej, należy każde dostarczone do kancelarii parafialnej dziecko zaopatrzyć w certyfikat od ginekologa potwierdzający wykonanie/niewykonanie aborcji selektywnej.

Chrzest

Mimo statusu produktu i ocaleńca, dzieci poczęte metodą in vitro cieszą się miłością polskiego Kościoła katolickiego, więc należy je oczywiście ochrzcić, aby mogły wzrastać w bezpiecznej i stabilnej atmosferze akceptacji. Można wyhaftować na beciku dla ułatwienia "poczęte w szkle" bądź wytatuować stosowną sentencję na czółku, aby ksiądz proboszcz mógł od razu otoczyć dziecko szczególną opieką duszpasterską oraz wdrożyć terapię naprawczą wobec posiadanego przez dziecko syndromu ocaleńca. Jakby co Hoser pomoże się w tym odnaleźć.

Apostazja

Jest zła. Nikt o zdrowych zmysłach nie występuje z Kościoła, matki naszej, troszczącej się o każde swoje dziecko i miłującej je miłością trudną, wymagającą regularnego bicia w mordę dla przypomnienia, że jedynie w feudalizmie i pokornej komendacji dusza nasza znajdzie ukojenie.

Papież Franciszek



Jakoś nie pasuje do mainstreamu?



Ale polski mainstream episkopalny trzyma się mocno i właśnie szczęśliwie zażegnał burzę wywołaną przez księdza Lemańskiego, więc nadzieją i wiarą bądźmy silni.

***

Za każdym razem kiedy czytam nowy felieton Aleksandry Klich* na temat kongresu kobiet, na którym nie bywa, myślę sobie, że mainstreamowe media upadają długo i w bolesnej agonii. Ale one upadają na tak wielu frontach i tak wielkim wysiłkiem tylu zaangażowanych w to przedsięwzięcie dziennikarzy, że nie widzę tu innego wytłumaczenia, niż naprawdę cholernie mocne prochy przedłużające życie. I odrobina charyzmatycznego wsparcia ojca Bashobory, bo bez pomocy mistycznej chyba by się to nie udało.
Dlatego powinniśmy wyręczać strudzone media i odjąć im ciężkiej pracy intelektualnej, dostarczając odpowiedzi równie głupich, co poprzedzające je pytania. Efekt i tak będzie ten sam, a zyskamy przynajmniej odrobinę funu.
Co się tyczy polskiego Episkopatu to sprawa jest niestety poważniejsza, ponieważ ówże śmiga już nie tylko jak Strosmayerowska gołębica, ale jak global hawk. Obawiam się, że niewiele da się z tym zrobić, bo tak zniuansowana i obudowana racjonalizacjami głupota może być jedynie wystawiona w Sevres, najlepiej za opancerzoną szybą niedostępną zwiedzającym, aby minimalizować dalsze szkody społeczne. Co na razie się nie stanie niestety.
Więc na koniec: slava i chwała, Heniu! Wygrałeś!








* ponieważ felieton pani Klich nie jest dłużej dostępny w wolnym dostępie, zaoszczędźcie czas i pieniądze czytając streszczenie poprzednich felietonów na temat Kongresu Kobiet tej autorki, które ofiarnie przygotował inż. mrownica na Streszczu. Najnowszy kongresowy zasadniczo niewiele się różni, ewentualnie jest jeszcze bardziej denny, jeśli w ogóle to możliwe.



sobota, 13 lipca 2013

parę refleksji o refundacji in vitro

Jako matka trzylatka powierdzam, że w życiu nie ma nic stałego. Jeszcze wczoraj miłościwie panowała nam gulka jeżdżąca czerwoną toyotą, dziś gulka jeździ już czarnym chevroletem i "ma wiele dzieciów". Jutro zapewne gulka przekształci się w kolejnego wymyślonego przyjaciela, a ja będę usiłowała za tym nadążyć.
Ten schemat oparty na klasycznym panta rhei jest bardzo pomocny, kiedy myślimy o polskiej polityce i reakcjach medialnych.
Jakiś czas temu Polska doczekała się swojego wspaniałego ojca o imieniu Donald, dziś okazał się on molestującym ojczymem, którego żona kupuje kiecki za kilka tysięcy złotych i wszyscy czujemy z tego powodu smutek. Nic mi do szafy pani Tusk, natomiast mam swój partykularny interes w tym, aby Donald jeszcze chwilę nami porządził, a ten powód nazywa się narodowy program leczenia niepłodności metodą in vitro na lata 2013-2016.
I owszem, cholernie mi na nim zależy.

W ciągu ostatnich tygodni przeczytałam wiele artykułów o tym programie, głównie krytycznych i głównie ujawniających głęboką ignorancję autorów podążających radośnie za wybranymi, krytycznymi opiniami lekarskimi. Tak więc oczywiście program jest do niczego, bo jest za tani i nie doszacowuje kosztów ivf w Polsce. Ministerstwo nie odpowiedziało na bardzo ważne pytania lekarzy dotyczące programu. Program jest skonstruowany wadliwie, będzie piętnować dzieci urodzone metodą ivf poprzez umieszczenie ich PESELów w centralnym rejestrze. Pomija nowoczesne metody leczenia stawiając na przestarzałe.
Budzi moją nieustającą fascynację, jak łatwo zapomina się o starej zasadzie wyśpiewanej przez Lizę Minnelli i Joela Greya w Kabarecie "money makes the world go around", zupełnie jakby leczenie niepłodności było szlachetnym wyjątkiem. Zatem dla odświeżenia pamięci






PESEL w rejestrze

Jakiś czas temu skontaktowała się ze mną zbulwersowana dziennikarka. "Pani wie? Powstaje rejestr dzieci urodzonych dzięki ivf, pacjenci już deklarują, że nie będą korzystać z refundacji, jeśli doprowadzi to do stygmatyzacji dzieci!".
Pani nie wie, bo taki rejestr nie powstaje. Pani sprawdziła to w Ministerstwie Zdrowia. Pani jest zdumiona kreatywnością lekarzy, którzy do tej pory wprawdzie lubili zastraszać pacjentów na rozmaite oryginalne sposoby,  aby skłonić ich ku wyborowi droższego wariantu leczenia, ale jednak "piętnowanie dzieci" wprowadza tu pewną nową jakość.
Program refundacyjny instaluje centralny rejestr procedur in vitro dla wszystkich ośrodków uczestniczących w programie i to jest nie tylko najprawdziwsza prawda, ale też dołączenie po ćwierćwieczu do europejskich norm kontrolowania rynku usług ART. Kończą się właśnie złote czasy wolności szlacheckiej, kiedy to można było brać kasę za wszystko i rozliczać się z niczego.
Od tej pory każda para wprowadzona w program będzie mieć zapisane w rejestrze: przebieg procedury, wystąpienie skutków niepożądanych, ilość wystymulowanych komórek, ilość pobranych i zapłodnionych komórek, ilość powstałych zarodków, efekt leczenia (ciąża, poronienie, ciąża biochemiczna etc.) i ilość pozostałych zarodków zamrożonych. Po raz pierwszy w historii polskiego in vitro wprowadza się także oficjalnie monitoring ciąż według wskaźnika "take home baby", czyli nie według ciąż biochemicznych wykazanych badaniem krwi w 12-14 dobie po transferze, a pomiarem rozciągającym się również na sprawdzenie liczby urodzonych dzieci, które rodzice zabierają do domu po porodzie.
Jest to oczywiście bardzo smutne, ponieważ ten rodzaj ścisłego monitorowania uniemożliwia niestety kombinatorstwo. Mane tekel fares; lekarzu, udało ci się osiągnąć ciążę u pacjentki to udowodnij to dokumentacją.
Naprawdę bardzo przykre, że od teraz musisz.
Centralny rejestr zatem wreszcie zweryfikuje marketing na rzecz rzeczywistości. Nie jest tajemnicą, że są kliniki podające swoją średnią skuteczność rzędu 60-65%, co jest klinicznym absurdem, takiego wyniku nie da się osiągnąć, jeśli przeprowadza się pomiar prawidłowo metodologicznie, a więc obejmując nim pacjentki z każdej grupy wiekowej, ze wszystkimi kwalifikacjami, bez wyłączania grup tzw. poor responders (pacjentek źle odpowiadających na stymulację hormonalną) i grup bez transferów (pacjentki, u których nie udało się zapłodnić żadnej komórki jajowej), na przestrzeni pełnego roku i z uwzględnieniem trzech czynników: ciąży biochemicznej (ciąża wykazana badaniem krwi), ciąży klinicznej (potwierdzone echo serca płodu) i wskaźnika take home baby.
Ale jest jeszcze inna strona rejestru.

Trzy tygodnie temu nawiązałam kontakt z pacjentką, której w trakcie procedury in vitro odbywającej się w jednej z krakowskich klinik podano dwa zarodki w trakcie transferu, a cztery pozostałe zamrożono. Rok później zgłosiła się do kliniki, aby swoje zamrożone zarodki odebrać i- niespodzianka! Nie ma zarodków. "Nie udało się ich zamrozić, bo wcześniej się rozpadły" poinformował lekarz. Pacjentka zażądała wydania dokumentacji, która zawierała jednak czarną dziurę w postaci braku opisu rozwoju morfologicznego czterech pozostałych zarodków. Rozumiem, że pacjentka powinna zaufać lekarzowi, że zarodki się nie rozwinęły. Bardzo możliwe, że naprawdę tak się stało, bo często tak się dzieje.
Szkoda tylko, że nie ma po tym śladu w dokumentacji, bo jej prawidłowego prowadzenia nikt dotąd nie kontrolował.

Podsumowując tę kwestię: tak, to bardzo dobrze, że powstał centralny rejestr procedur in vitro. Osobiście uważam, że powinniśmy dążyć również w przyszłości do centralnego rejestru dzieci, co da nam możliwość monitorowania rozwoju wszystkich dzieci urodzonych dzięki ART w perspektywie longitudinalnej. Łatwo jest ten projekt szachować argumentami o piętnowaniu i stygmatyzacji, trudniej zobaczyć, że przez to, że takiego rejestru nie prowadzimy jesteśmy zmuszeni do sięgania do rejestrów australijskich, szwedzkich i duńskich, bo to są jedyne kompletne kohorty w tym momencie.
Jeśli więc chcemy na serio wdawać się w dyskusje z polskim Episkopatem i zbijać kolejne gadzinowskie rewelacje, to w pierwszej kolejności należy się zatroszczyć o zgromadzenie pełnej bazy badawczej. Bardzo źle się dzieje, że wszelkie działania normalizujące medycynę wspomaganego rozrodu w Polsce postrzega się od lat przez pryzmat uwikłań ideologicznych, a nie przez pryzmat rzetelności sprawozdawczej i podnoszenia poziomu bezpieczeństwa pacjentów.
Niemniej w chwili obecnej wszelkie doniesienia o rejestrze dzieci są dziennikarską kaczką i szantażowanie pacjentów informacją, że jeśli wejdą w program, to sąsiedzi i ksiądz dowiedzą się o sposobie poczęcia ich dziecka, są nie tylko nieprawdziwe, ale zwyczajnie nieetyczne wobec ludzi chorych.


PROGRAM JEST ZA TANI, ABY MÓGŁ BYĆ DOBRY


Ten argument mnie dziwi i tekst z Kabaretu wraca tu solidnym drewnem bumerangu. Kto składał Ministerstwu Zdrowia oferty konkursowe? Hydraulicy? Dekarze? Fizycy teoretyczni? A może jednak właściciele placówek, które od lat wykonują zapłodnienie pozaustrojowe i posiadają kosztorysy procedur z uwzględnieniem specyfiki terapeutycznej?
Niedawno śledziłam bardzo poważną dyskusję pacjentek na temat tego, że skoro w cenniku ich kliniki koszt in vitro wynosi 6900 zł to nie ma możliwości wykonania tej procedury taniej i zmieszczenia się w ministerialnych widełkach ustalonych na kwotę 7510 zł, w czym zawierają się również badania hormonalne i wizyty lekarskie, ale też koszt przechowywania zarodków.
Drodzy pacjenci, wypada spytać bardzo serio, czy wiecie za co płacicie? Co jest w koszcie Waszej procedury? Zdajecie sobie w ogóle sprawę z istnienia marż?
Nie raz i nie dwa byłam świadkiem pacjenckich dywagacji, iż za rozbieżności cenowe między in vitro w Białymstoku (najniższe cenniki) i najdroższą polską kliniką (z grzeczności nie wymienię, gdzie się znajduje, jest to moja dzisiejsza ofiara na rzecz uprzejmości) wynikają z gorszej jakości mediów i pożywek stosowanych w Białymstoku, ale też z niższych kwalifikacji personelu.
No, to jest dopiero teoria pacjenckiego Smoleńska, która swoim miłosiernym i racjonalizacyjnym płaszczem przykrywa dostęp do brutalnej świadomości, że brak kontroli centralnej prowadzi do rozrostu zwyczajnego wolnego rynku. I z niego się po prostu korzysta, skoro wolno i skoro nikt nam nie nałoży kagańca w postaci ustalonej polityki cenowej.
W tej gałęzi medycyny od dawna panował czysty kapitalizm (przy całym szacunku do wyników pracy i poziomu umiejętności lekarzy, które wydają się być naprawdę niezłe na tle Europy), a dyktowanie cen było ograniczane estymacją, ile pacjent z danego regionu jest w stanie wydać pieniędzy na leczenie. Czy raczej: na ile się okredytować.

Skutkiem ubocznym tej polityki okazał się też bujny rozkwit usług ponadstandardowych w rodzaju PGD (diagnostyka preimplantacyjna zarodka) i ICSI (docytoplazmatyczne wprowadzenie plemnika do komórki jajowej), które nie są w Polsce oferowane grupom z klinicznymi wskazaniami, a stają się ofertą dla każdego, kto za to zapłaci.
Towarzyszy temu silny marketingowy przekaz, że więcej zawsze znaczy lepiej, a to niestety nie jest prawdą, jak zresztą każdy duży kwantyfikator. Stąd wysyp pacjentów, którzy pochodzą do diagnostyki preimplantacyjnej wierząc, że jest to racjonalne zachowanie będące inwestycją w zdrowie potomstwa, nie wiedzą zaś tego, że PGD zmniejsza raty ciążowe (Munne 2005Mastenbroek 2007, Gleicher) ponieważ jest diagnostyką inwazyjną i powinna być wykonywana u par ze wskazaniami genetycznymi, gdzie uzyskane profity (zdrowe, żywe dziecko) uzasadniają występujące ryzyko i koszt finansowy. Adresatami PGD są zresztą w większości ludzie płodni stojący wobec alternatywy urodzenia chorego/martwego dziecka albo zdecydowania się na PGD. Tak też traktują to wytyczne ESHRE dotyczące diagnostyki preimplantacyjnej.
Niepłodne pary, które są nie mają wskazań genetycznych, a mimo to wykonują PGD stoją w sytuacji oferowania im operacji na otwartym sercu, aby przyjrzeć się z ciekawości wyglądowi aort. Tyle, że tego im się akurat na ogół nie mówi, za to przedstawia PGD jako atrakcyjne uzupełnienie oferty standardowej.
ICSI jest natomiast metodą, która powinna być wykonywana przy określonych wskazaniach, m.in. ciężkim czynniku męskim endometriozie i wcześniejszych niepowodzeniach klasycznego IVF, a którą w Polsce wykonuje się w zasadzie taśmowo, co potwierdza również poniższy raport ESHRE MAR:

kraj Procedury IVF Procedury ICSI
Czechy 2331 6891
Niemcy 11082 28687
Hiszpania 4178 28360
Polska 336 3790
Holandia 8356 6485
Wielka Brytania 17634 16184


Jak widać z powyższej tabelki Wielka Brytania jest krajem, w którym wykonuje się najwięcej procedur in vitro w Europie, i jednocześnie gdzie proporcja IVF do ICSI zbliża się do stosunku 1:1. Z kolei kraje będące medycznymi Eldorado z uwagi na bardzo liberalne prawo medyczne (Czechy i Hiszpania) mają ten stosunek ustawiony odpowiednio na 1:3 i 1:6. Polska jest rekordzistką procedury ICSI w całej Europie osiągając, jako jedyna, stosunek 1:10 dla procedury in vitro i faworyzując wyraźnie metodę ICSI.
Teraz zagadka: co wyróżnia Polskę z grona tych sześciu krajów? Czyżby męska populacja Polski cechowała się nieproporcjonalnie wysokim odsetkiem wad plemników w stosunku do reszty Europy?
Nie, Polska to jedyny kraj z tych sześciu, w którym zapłodnienie pozaustrojowe było dotychczas nierefundowane. Warto również zauważyć, że Hiszpania i Czechy (kraje ze stosunkowo wysokimi wskaźnikami ICSI) to najpopularniejsze kierunki turystyki rozrodczej, a więc kraje wykonujące ok. połowę swoich procedur u zagranicznych pacjentów, którzy płacą pełną kwotę za zabieg i nie podlegają refundacji. To ci pacjenci podnoszą wskaźniki ICSI w obu tych krajach.
Co to oznacza? Oznacza to dokładnie to, że droższa procedura ICSI, która powinna być kierowana do wybranej grupy pacjentów, staje się procedurą oferowaną powszechnie poza tymi wskazaniami. Bo pacjent za nią dopłaca, w Polsce różnica cenowa między IVF i ICSI oscyluje wokół 1000-2500 zł na jednej procedurze. Po co oferować taniej, kiedy można drożej?
Szczęśliwie z badań wynika, że ryzyko dla dzieci nie wydaje się być wyższe w grupie korzystającej z ICSI, choć co jakiś czas powraca taka hipoteza i są przedstawiane odpowiednie badania. Niemniej wyniki badań i metaanaliz raczej uspokajają (Orvieto 2000Sutcliffe 2003Knoester 2008Wen 2012).

Zmierzając powoli do konkluzji: uważam, że ministerialny program leczenia niepłodności jest programem, najogólniej rzecz biorąc, rzetelnym i sensownym. Reguluje niektóre ważne obszary, innych nie reguluje, bo nie może (dawstwo, wprowadzenie rejestru również dla placówek spoza programu, wprowadzenie dyrektyw). Jest to krok w dobrym kierunku.
Program uderza jednak w fundamenty dotychczasowej polityki ośrodków medycyny wspomaganego rozrodu i każe zmodyfikować jej założenia, co jest procesem bolesnym dla lekarzy, ale również dla pacjentów. Wielu z nich po przejściu odpowiedniej szkoły u własnych lekarzy podnosi teraz żądania refundacji PGD jako procedury rutynowej, bądź domaga się rutynowego ICSI uważając, że brak tych procedur w programie (PGD w nim nie ma; ICSI jest, ale tylko dla par ze wskazaniami) dowodzi indolencji ekspertów ministerialnych. Pacjenci skarżą się również na ograniczenie transferowania jednego zarodka u kobiet do 35 rż, co w moim poczuciu jest powidokiem dotychczasowego polskiego trendu klinicznego na transfer dwóch, niekiedy trzech zarodków, które wprawdzie kończyły się często komplikacjami ciążowymi i położniczymi, zwiększały także odsetki poronień, za to w pierwszym okresie po transferze dawały często ciąże biochemiczne, a to właśnie one były zliczane do statystyk każdej kliniki. Ta strategia była bardzo owocna marketingowo, nie skutkowała jednak becikowym i zakupem wózka. Powyższa zależność pacjentom zazwyczaj umyka, zwłaszcza że część lekarzy dzielnie sekunduje temu mitowi i posuwa się nawet do twierdzeń, że wprowadzenie programu obniży raty ciąż.
Nie, kochanieńcy moi, program i centralny rejestr pokażą RZECZYWISTĄ skuteczność danej kliniki, a to może być upadek z bardzo wysokiego konia dla wielu bajkopisarzy. Nie sztuka postawić śmiałe hipotezy, sztuką jest je obronić empirycznie.

Wiele czasu zapewne zajmie nowa edukacja i zaadaptowanie się do tego, co wynika ze współczesnych wytycznych w leczeniu niepłodności, a nie z konieczności zamortyzowania np. specjalistycznej aparatury do PGD bądź namówienia pacjenta na droższe opcje w leczeniu (nie zawsze bardziej skuteczne oczywiście).
Wiele czasu również zajmie zobaczenie, co należy zrzucić z ołtarzy i postawić w zamian, takim wyzwaniem na pewno będzie program SET (transfer pojedynczego zarodka).

A teraz Was zaskoczę i napiszę coś bardzo staroświeckiego, na co nie ma miejsca w mediach. Otóż czuję się wdzięczna za powstanie tego programu i czuję się również prawdziwie podniesiona na duchu obserwacją, że kompromis może mieć w Polsce też uczciwą twarz. Kompromis tego programu w zakresie zarodków nadliczbowych nie jest kompromisem zgniłym ani złożonym w hołdzie Kościołowi katolickiemu. Jest to rzadki i cenny przypadek dobrego zrównoważenia racji medycznych i racji etycznych (do 35 rż zapładnia się 6 komórek jajowych, ale po dwóch nieudanych cyklach można zapłodnić wszystkie w tej grupie wiekowej; po 35 rż ograniczenie zostaje zniesione), które nie są wcale podnoszone jedynie przez umiłowanego Gowina, ale stają się również realnym i bolesnym problemem pacjentów z zarodkami nadliczbowymi. Wiem o tym dobrze, bo nie zliczę, ile razy wysłuchiwałam dramatycznych relacji ludzi, którzy pozostali z 10 zamrożonymi zarodkami, bliźniętami w domu i z brakiem pomysłu na to, co zrobić dalej.
Program zawiera preferencję procedury SET, która jest absolutnie zgodna ze światowymi wytycznymi i jest jednym z warunków bezpiecznego leczenia. Refundujemy trzy pełne cykle leczenia, co stawia nas w sytuacji podobnej do norweskiej, a wyprzedza program holenderski (pierwszy cykl IVF na koszt pacjenta, dopiero drugi i trzeci mogą zostać zrefundowane), niemiecki (refundacja dwóch cykli procedury) czy brytyjski (powiększająca się nierówność w dostępie do świadczeń z uwagi na zaostrzającą się politykę NHS).
Irytuje mnie więc malkontenctwo mediów i szukanie dziury w całym; irytuje mnie powtarzanie nieprawd i półprawd, wprowadzanie pacjentów w błąd, podważanie ich zaufania do wytycznych, sugerowanie, że za prywatne pieniądze będą mieć lepsze leczenie.
Wreszcie irytuje mnie trend na uwalenie Platformy Obywatelskiej, z czym się zresztą ideologicznie zgadzam, ale nie zgadzam się na to, aby używać tego programu jako karty przetargowej. Bo program się akurat udał i jest projektem, którego nie tylko nie musimy się wstydzić na europejskim forum, ale którym można się z powodzeniem chwalić, co zresztą robię. I również z powodzeniem.
Tuska można wywalić, byłoby to nawet sympatyczne, zwłaszcza że razem z nim odeszłaby Elżbieta Radziszewska, Jarosław Gowin i poseł Żalek. Tak, to byłoby coś.
Ale wraz z rządem PO odejdzie również ten program, bo pierwszą decyzją zwycięskiej opozycji będzie hołd ideologiczny i zmiana na stanowisku ministra zdrowia, a więc anulowanie dofinansowania do in vitro. Polscy pacjenci znów się znajdą w tym samym bagnie, w którym tkwią od 1991 roku, kiedy to wycofano refundację in vitro po raz pierwszy.
Nie chciałabym dojść do wniosku, że in vitro w Polsce miało swoją dobrą prasę jedynie wtedy, kiedy było nieosiągalne dla szerokiej grupy. Współczucie mediów okazywane ofiarom konserwatywnej polityki zmieniło się w milczenie o zwycięstwie, kiedy wreszcie ono nastąpiło.
Stąd 01 lipca 2013 roku, kiedy w życie wszedł program refundacyjny i pierwsze kliniki przeżyły swoje oblężenie, w głównym wydaniu Faktów usłyszałam o wielu ważkich doniesieniach, na przykład o problemach z wywózką śmieci z przyblokowych śmietników, ale nie usłyszałam ani jednego słowa na temat fundamentalnej zmiany w życiu piętnastu tysięcy ludzi.
Próbowałam wiele razy podzielić się tą radością z różnymi mediami, jednak szybko zorientowałam się, że to nie jest interesująca wiadomość. Pytana byłam głównie o wady programu i o to, z czego pacjenci są niezadowoleni.
Oczywiście odpowiadałam na te pytania, bo całe moje uznanie wobec programu nie zmienia faktu, że wciąż nie mamy prawodawstwa ani akredytacji dla ośrodków, że program pozostaje rozporządzeniem ministerialnym i jego przyszłość z tego powodu jest chwiejna; że PGD dla par ze wskazaniami z poradni genetycznych powinno być refundowane, że przemilczana jest sprawa dawstwa, która akurat bardzo mi leży na sercu.
Ale poza tym wypunktowaniem chciałam przekazać coś innego i bardzo ważnego: że to jest moment otwarcia szampana, że ta radość jest zasłużona i wywalczona, że chcę to celebrować, bo wiem, dla ilu osób ten program jest jedyną szansą. Bo jeszcze rok temu powiedziałabym, że ta refundacja się nie uda i pozostanie w sferze marzeń, a dziś czytam kolejne entuzjastyczne relacje od par, które są już po wizycie kwalifikacyjnej i ruszają z procedurą w sierpniu. Życzę im powodzenia i szczęścia.

Mam poczucie, że widmo powstań wciąż zmartwychwstaje od nowa sprawiając, że źródłem ekscytacji medialnej może być jedynie to, co się nie udało i co krąży wokół porażek, błędów i niedociągnięć.
Dlatego kończę notkę siedząc na tarasie i wznosząc kawą toast za pracę wszystkich tych, dzięki którym ten sukces stał się możliwy. Są wśród nich lekarze, urzędnicy, naukowcy i pacjenci. Nie jest to główne wydanie Faktów, ale bez oddania sprawiedliwości wysiłkom tych ludzi nie chciałabym jutro wstać z łóżka. A od pierwszego lipca wstaję z niego z poczuciem, że mój kraj stał się odrobinę lepszym miejscem dla półtora miliona niepłodnych osób, z których większość z in vitro korzystać nie musi, ale wszyscy skorzystają na normalizacji sytuacji leczenia niepłodności w Polsce.
I to właśnie chcę oraz będę świętować.

piątek, 5 lipca 2013

ofiara apostazji

Że Agnieszka Ziółkowska odejdzie z Kościoła Katolickiego było wiadomo od paru miesięcy, skoro tak zadeklarowała i postanowiła.
Że padła ofiarą nieczułości polskiego Episkopatu jest jednak mniej jasne, a dla mnie w całości niezrozumiałe.

Uwielbiam blog księdza Lemańskiego. Ale obserwuję jego wpisy również z pasją badacza oglądającego nieznany mu świat, który kiedyś był znajomy, a dziś jest odrębnym mikrokosmosem zamkniętym w kropli święconej wody.
Wiem, że z Kościoła można odejść na wiele różnych sposobów, odcinać łączące nas więzy jeden po drugim lub chirurgicznym cięciem. Albo jeszcze inaczej.
Największy jednak rezonans w moich emocjach wywołuje postawa racjonalizacji zła, które nie jest nazywane złem, a koniecznym kosztem lub - i to jest trudniejsze do wyodrębnienia - powoływaniem się na nieustającą dobroć niezdefiniowanej wspólnoty, która stoi ponad oficjelami Kościoła i stanowi część od niego niezależną. A dla niej warto zacisnąć zęby.

U nas, w Rwandzie, wprawdzie wyrżnęliśmy parę tysięcy Tutsi, ale jednak pozostał jeden sprawiedliwy i dla niego warto wybaczyć maczety. Naprawdę?
Po pierwsze nie sądzę. Po drugie taka definicja wspólnotowości obroni każde świństwo i podłość, bo nietrudno w największym nawet gnoju znaleźć przynajmniej jednego sprawiedliwego.
Po trzecie zawsze zadaję sobie pytanie o koszt tych, którzy walcząc w obrębie okrutnego systemu o godność dla siebie i innych siłą rzeczy sankcjonują otaczającą ich gnojówkę. Warto?

Sytuacja Lemańskiego dotyka w moim poczuciu zagadnienia imperatywu służby dla ludzi w imię wartości wiary i humanizmu. Globalnie sytuacja mi się nie podoba, ale widzę w niej człowieka i jemu będę służyć. To, co jest w tym imperatywie najbardziej szlachetne staje się jednocześnie jego przekleństwem. Wot, zadziwiający paradoks.


Z dnia na dzień widziałem coraz wyraźniej, że nie dostrzega Pani w tym Kościele prawdziwej troski o zbłąkanych, zagubionych i poranionych. Widziałem również, że członkowie komisji bioetycznej KEP nie dostrzegają najmniejszej nawet skazy na swoim dokumencie i w swoich wypowiedziach, i dla odchodzących z Kościoła zdają się mieć tylko jedno życzenie - "krzyż im na drogę". Ileż trzeba mieć w sobie pychy, pewności siebie i zatwardziałego serca, by na taki publiczny krzyk rozpaczy pozostać głuchym i nieczułym.
źródło

Cały problem z ofiarą apostazji polega na tym, że  przyznając jej status ofiary podkreślamy opresyjność sytuacji, w której się znalazła. W dalszej kolejności gotowi jesteśmy założyć swoją wyrozumiałość wobec reakcji desperackich i uruchamianych w obliczu silnych emocji, zamiast zobaczyć to, co znajduje się tam faktycznie: dojrzałą decyzję zbudowaną na bazie wolności i suwerenności.
Można taką ofiarę namawiać, aby została w imię wspólnoty. Co ksiądz Lemański uczynił. Można mówić o tysiącach sprawiedliwych. Co również uczynił.  Można umotywować jej decyzję "głosem rozpaczy". To też zostało zrobione.
Ja jednak myślę, że Agnieszka nie mówi głosem rozpaczy, a głosem dorosłej wkurwionej przedłużającą się sytuacją wmawiania jej w brzuch, że jest dzieckiem ludzi niegodziwych i sama nie zdaje sobie sprawy z bezmiaru własnego nieszczęścia. I że to nie jest głos człowieka sięgającego po płaszcz w nadziei, że uczestnicy przyjęcia zareagują "zostań, prosimy!", a głos kogoś, kto po prostu na tym przyjęciu nie widzi już dla siebie miejsca.
Nie każde przyjęcie jest warte naszej obecności i fakt, że serwowany jest tam ksiądz Lemański w niczym nie przysłoni faktu, że w charakterze dań głównych pojawiają się biskupi Hoser i Pieronek. To raczej ksiądz Lemański staje się przystawką rzucaną na pociechę tym wszystkim, którym hoserowe gnojowisko zaczyna coraz bardziej wonieć, ale wciąż tkwią w emocjonalnym szantażu istnienia jednego sprawiedliwego.

Nie wiem, czym jest wspólnota kościelna. Widziałam jej wiele twarzy i niewiele z nich mi się podobało.
Jeśli konstytuuje ją Bóg to można go znaleźć również poza wspólnotą Kościoła katolickiego, o ile ktoś ma taką potrzebę. Jeśli ma ją konstytuować miłość do bliźniego to niewiele jej widzę na Frondzie. Jeśli Fronda nie jest wspólnotą to co nią jest? Dlaczego Fronda ma się do tej wspólnoty nie zaliczać?
Z pewnością wygodniej jest wyrzucić Terlikowskiego poza nawias i przyjąć, iż wspólnota dzieje się gdzie indziej. Tylko że to nieprawda.

wtorek, 9 kwietnia 2013

O Heniu kłamczuszku i faryzeuszach

Spotkałam kiedyś człowieka, który powiedział mi, że w katolicyzmie chodzi z grubsza o to, że był kiedyś Jezus i on wszystkich kochał tak bardzo, że oddał swoje życie, aby odkupić grzechy ludzkości. Zadaniem wspólnoty katolickiej natomiast jest sprawić, aby ta prawda nigdy nie została zapomniana.
Przeglądam dokument Konferencji Episkopatu Polski zatytułowany "O wyzwaniach bioetycznych, przed którymi stoi współczesny człowiek" i wiecie, nie widzę nic o miłości zwyciężającej śmierć i nienawiść.

Ale jest sporo o seksie.
I o aborcji
Oraz o in vitro.

Zaskakująco tym razem nie ma nic o homoseksualistach. Pewnie zostali na deser, bo KEP zapowiada kolejne dokumenty bioetyczne.
Ogólnie jednak chodzi o to, aby zajmować się tym, co ludzie trzymają w spodniach i spódnicach. Kiedyś myślałam, że to wulgarne uproszczenie. Teraz myślę, że prawda po prostu jest wulgarna.

W dokumencie są dwa duże kłamstwa i dziesiątki małych. Zastanawiające, że człowiek przyzwoity - a za takiego się uważam - zaczyna w pewnym momencie relatywizować kłamstwa. Jest ich tak wiele, że trzeba ustalić jakąś hierarchię. Być może sama ta relatywizacja jest pierwszym krokiem ku nieprzyzwoitości, powolnemu psuciu się debaty publicznej. Nie wiem. Nie miałam w sobie nigdy tyle bezczelności i tupetu, aby po prostu brnąć w ideologiczną hucpę twierdząc, że cel mnie uświęci.
Tak więc kłamstwo pierwsze:


Po to, aby zwiększyć szansę powodzenia zabiegu, do organizmu matki przenosi się kilka embrionów. Po pewnym czasie sprawdza się ich rozwój i pozostawia przeważnie jeden z nich- ten najlepiej oceniany. Pozostałe zostają przeznaczone do selektywnej aborcji, w celu ograniczenia ryzyka związanego z ciążą mnogą.


Oto wyciągi z raportów EIM Polska 2008 - 2009 - 2010 pokazujące skalę aborcji selektywnych po procedurze in vitro. Raporty były zbierane również w latach wcześniejszych, jednak wersje elektroniczne są dostępne dopiero od 2008 roku:




Dla 2008 roku



Number of occurences
Severe Hyperstimulation Syndrome (grade 3 + )
68
Complication to oocyte retrieval:
All
18
Bleeding
17
Infection
1
Maternal death
0
Number of foetal reductions
0

Ilość cykli zapłodnienia pozaustrojowego zaraportowanych w roku 2008 do PTG : 7297 cykli



Dla 2009 roku


Number of occurences
Severe Hyperstimulation Syndrome (grade 3 + )
54
Complication to oocyte retrieval:
All
59
Bleeding
54
Infection
5
Maternal death
0
Number of foetal reductions
0

Ilość cykli zapłodnienia pozaustrojowego zaraportowanych w roku 2009 do PTG: 8377 cykli

Dla 2010 roku



Number of occurences
Severe Hyperstimulation Syndrome (grade 3 + )
56
Complication to oocyte retrieval:
All
33
Bleeding
29
Infection
4
Maternal death
0
Number of foetal reductions
0

Ilość cykli zapłodnienia pozaustrojowego zaraportowanych w roku 2010 do PTG: 9460 cykli

Kłamstwo drugie:

Kościół stoi po stronie człowieka

ale jednocześnie dokument nazywa mojego syna "produktem" (pkt 3. Prawda o ludzkiej seksualności i odpowiedzialności za dziecko, str. 6-7.), a ludziom niepłodnym zaleca:

w sytuacji, gdy małżonkowie są niezdolni do przekazania życia (w wymiarze fizycznym) cel małżeństwa może wypełnić się w wymiarze duchowym i jednocześnie praktycznym. Chodzi mianowicie o poświęcenie się niepłodnych par na rzecz innych lub wielkoduszne przyjęcie do rodziny jednego z ogromnej liczby dzieci oczekujących na adopcję. (pkt 3. Prawda o ludzkiej seksualności i odpowiedzialności za dziecko, str. 8.)


Piszą to ludzie, którzy odmieniają podmiotowość człowieka przez wszystkie przypadki, co nie przeszkadza im postrzegać dziecka adoptowanego  przez pryzmat wielkoduszności intencji przyszłych rodziców lub ich poświęcenia.
To nie jest ani zabawne, ani przerażające. Nie wiem sama jakie to jest. To jest takie, jak uczucie, które zalało mnie falą, kiedy słuchałam słów arcybiskupa Hosera mówiącego z autentyczną troską o przeznaczaniu olbrzymich kwot budżetowych na nieskuteczne, niebezpieczne i nieetyczne leczenie podczas gdy ludzie faktycznie cierpiący umierają bez pomocy.
Nadmieńmy, iż abp Hoser należy do instytucji, która w 2010 roku obciążyła budżet Państwa kwotą miliarda stu sześćdziesięciu dwóch milionów złotych wypłaconych na pensje dla katechetów i katechetek. I robi to rokrocznie. Bo sam polski Episkopat nie ma nawet na tyle przyzwoitości, aby płacić za własny apostolat. 
Jak śmiecie mówić mi, że leczenie mojej choroby jest obciążeniem dla budżetu?

Kilka dni temu profesor Obirek udzielił wywiadu, który - moim skromnym zdaniem - należy przeczytać z uwagą, a potem jeszcze raz. Cytując:

Święcenie kobiet, zmiany w etyce seksualnej… jeśli się od tego odejmie odium walki z chrześcijaństwem i zobaczy się w tym normalne procesy emancypacyjne, których samo chrześcijaństwo było kiedyś sojusznikiem, wówczas inaczej będziemy o tym dyskutować. Dlaczego inne kościoły chrześcijańskie, mimo że też mają wielosetletnią tradycję kapłaństwa mężczyzn, zmieniły się pod wpływem emancypacji? Dlaczego Kościół katolicki nie mógłby przejść tej drogi? Ale dopóki jesteśmy w średniowieczu społecznie, dopóki tkwimy w feudalnych rozwarstwieniach i zależy nam tylko na tym, żeby być na górze, żeby panować, to nie ma możliwości na przyjęcie języka debaty, a nie nienawiści, wobec tego zewnętrznego, zagrażającego nam ponoć świata. Negocjacji, dialogu społecznego, zamiast wyzwisk. Jeśli choćby uda się Franciszkowi zmienić język, którym Kościół rozmawia z nowoczesnością, to byłaby już wielka zmiana po poprzednich pontyfikatach.


I właśnie dlatego dowiedziałam się dziś z ust biskupa Wojciecha Polaka, Sekretarza Generalnego KEP, iż niniejszy dokument stanowi... odczytanie znaków czasu!

Znaków czasu!

Dzieci będące produktami, bo poczęły się na szkle.
Ojcowie, o których miłości Episkopat ma do powiedzenia tyle, że dokonali samogwałtu, aby ojcami zostać.
Kobiety noszące uszkodzone płody, które winny donosić ciążę i towarzyszyć dziecku w umieraniu, inaczej bowiem zaprzeczą jego podmiotowości.
Brzuchy tych kobiet będące inkubatorami chroniącymi podmiotowość płodu za cenę uprzedmiotowienia kobiety
I mentalność antykoncepcyjna, która jest potępiona, ponieważ choć "otwartość na życie może się wprawdzie łączyć z krzyżem, wiązać z wyrzeczeniami osobistymi i finansowymi", to jednak macica, prącie i ich szlachetne połączenie owocujące porodem stanowią wrota do zbawienia. To jest właśnie wulgarność prawdy.

A jedyny znak czasu, który się tu objawia to to, że jakkolwiek pedofilia jest problemem dla polskiego Kościoła zbyt błahym, to zajęcie się masturbacją niepłodnych ojców jest problemem wystarczająco ważkim.

Cóż, Jezus żył krócej niż faryzeusze. Wierzył w inne znaki czasu.


piątek, 29 marca 2013

z pamiętnika ofiary



Strasznie mnie niepokoił czerwony guziczek przy mikrofonie, bo jeśli się go nie wcisnęło to rozmowa się nie nagrywała. A musiała się nagrywać podobno. Siedzący obok mnie oficjele ignorowali tę prośbę, więc ja go włączałam za nich usiłując przy okazji wybić ząb Panu Docentowi albo dokonać lobotomii przez oczodół Pani Profesor.
I tak przy pierdylionowym "włącz-wyłącz guziczek" dotarło do moich zwojów trzeźwe pytanie, co ja w ogóle robię i dlaczego zachowuję się jak kretynka?
Gorsze było jednak to, że znałam odpowiedź na oba pytania.

Dowiedziałam się niedawno, że w moim kraju pozwala się jawnie na kradzież oraz mobbowanie. W świetle kamer, w ogóle bez krztyny obciachu. Czołowego polskiego polityka okradli z 70 tysięcy zielonych, a jedną ze znanych aktorek zastraszają "zniknięciem i pomniejszeniem" (myślę jednak, że się nie da złamać, w końcu to ona pożegnała komunizm).
Na szczęście solidarność nie umarła w narodzie i niejaki Pellowski postanowił dodać do swoich wypieków zdrową porcję pogardy, aby wzmocnić moralnie Lecha Wałęsę.
Całość tych wydarzeń została podlana stojącą na ciepłej płycie zupą, gotującą się tygodniami, o nazwie "związki partnerskie". Ponieważ większość Polaków nie popiera związków homoseksualnych, ale są łaskawi i pozwalają pedałom żyć. Byleby nie w tym samym kwartale bloków.
I tak oto na tym gruncie wyrósł wkurz Rude de Wredne.
Sam tekst jest ze wszech miar słuszny, ale kończy się akapitem, który mnie nieco zastanowił:

Chcieliśmy takim właśnie kretynom pokazywać, że jesteśmy "normalni". Zaczęliśmy od kampanii "Niech nas obsobaczą", tfu, zobaczą, i brnęliśmy w tym słodkim obrazie geja i lesbijki. I co? I gówno nam z tego przyszło! Ile razy czytałam na naszych forach, w komentarzach, żebyśmy się nie afiszowali, żebyśmy edukowali społeczeństwo i kornie czekali, aż dojrzeje. Kochane cioteczki, ulubione moje femki lesbijki. Nieważne, że wydaje wam się, że wy nie wyglądacie tak, jak te pedały i lesby na paradzie, i tak na pierwszy rzut oka widać, kim jesteście. Nieważne, że część z "postępowych" mówi, że "normalni" homosie są spoko. Te wszystkie brudy, ten gnój was też dotyczy. Nawet jeśli będziecie udawać, że gówno, którym was obrzucają, to czekolada.
Dlatego ja już przestaję edukować. Przestaję się hamować. Przestaję udawać, że normalna rozmowa z idiotami jest możliwa, i cierpliwie tłumaczyć. Dość. Niech żyje homoterror!



Czyli homoterror jest antonimem edukacyjnych kampanii społecznych, które - jestem o tym przekonana - przez większość konserwatywną były odbierane właśnie jako ilustracja homoterroru i homopropagandy.
Pozwólcie, że wyperoruję Wam przy okazji definicję "natrętnej homopropagandy": homopropagandą jest wyjście geja, o którym wiemy, że jest gejem, w przestrzeń publiczną. Kropka. Epatuje się samym istnieniem. Zdradzam Wam tę definicję, ponieważ nauczyłam się jej na przykładzie innego zestawu "potępiamy in vitro, ale kochamy dzieci urodzone dzięki tej metodzie".
Tak więc z punktu widzenia przeciętnego homofoba Polaka akcja "niech nas zobaczą" oraz Gay Pride mieszczą się dokładnie w tej samej kategorii zjawisk o zbiorczym tytule "homopropaganda". Zatem nie lękajcie się, i tak was nienawidzą.

Druga rzecz, która mnie zastanowiła, to wstęp do definicji normalnego homosia. Znów się podzielę swoją własną: normalny homoś to jest człowiek, który pozostaje lub chce pozostawać w relacji uczuciowej z człowiekiem tej samej płci. 
Zauważcie, że w tej definicji nie ma nic o kolorze gaci, ani o chodzeniu na parady, ani o całowaniu w miejskim parku, ani o wychowywaniu dzieci. Zdradzę Wam, dlaczego nie ma: otóż wali mnie to. Wali mnie konkretnie nie to, czy Kasia i Zuzia urodzą córkę, bo życzę im urodzenia córki, jeśli tego pragną i tworzą stabilny związek; wali mnie wyszczególnianie katalogu praw z uwagi na to, z kim się dzieli sypialnię. Myślę, że moja definicja jest nie tylko dobra, ale w ogóle jedyna możliwa, i zachęcam, aby homosie normalni i nie, podobnie jak heterosie normalni i nie, nauczyli się jej na pamięć, o ile sami do niej nie doszli już wcześniej.
(Tak poza tym twierdzę, że całowanie się w parku jest ohydne, ale uważam tak oczywiście dlatego, bo jestem strasznie stara i podnieca mnie już jedynie Sława Przybylska w wersji na grzebień i wiolonczelę. To, czy będzie mnie obrzydzać para hetero czy homo jest bez znaczenia).

Bycie obiektem nienawiści jest bardzo pozytywnym stanem, uważam, z niego nie ma już schodów do piwnicy, można piąć się jedynie w górę. Jest tu pewna analogia do mikrofonów z guziczkami. W sali, w której siedzi piętnastu starców z tytułami, i jedna kobieta bez tytułu, dla kobiety jest absolutnie jasne, kto zajmie się obsługą mikrofonu. Naturalnie jest możliwe, że niektórzy z tych starców mogą tego od kobiety oczekiwać. Niemniej jest również prawdą, że w każdej chwili może ona przecież powiedzieć "takiego wała".
Zasadniczo jest to punkt, do którego chciałam doprowadzić tę notkę. Pomijając życie w kraju pełnym Pellowskich i wszystkich moich ulubieńców pojawiających się licznie na stronach tego bloga, przede wszystkim żyjemy w towarzystwie swojej własnej samooceny, a ona zadaje nam uparte pytanie "dlaczego wciskasz guziczki?". 
Wciskam guziczki, ponieważ sama się degraduję do tej roli. Dodatkowo wciskanie guziczków obiektywnie nie jest najgorszą pracą na tym padole, ale identyfikuję je jako upokarzające, ponieważ to mnie przypada ono w udziale. A jest jasne, że skoro coś robię to musi być to praca niższego rzędu, ponieważ jestem kobietą, ponieważ nie mam tytułu akademickiego oraz ponieważ coś jeszcze, czym akurat tego dnia będę chciała się zadręczać w doskonałym stylu patriarchalnej ofiary.
Potem mamy trzeci poziom - dręczę mikrofon, ponieważ nie przyznaję sobie prawa, aby skorzystać z niego w sposób bardziej tradycyjny, to jest mówiąc do niego jakiś komunikat w celu bycia usłyszaną i wysłuchaną. Co utytułowani starcy robią tak po prostu i sądzę, że nie generuje w nich to głębszych refleksji na temat ich roli w świecie i prawa do zajęcia stanowiska wobec pytania starszego referenta.

Te wszystkie trzy sytuacje łączy jeden mianownik i nie jest nim niestety penis. Ani żaden inny atrybut męskiej władzy. Jest nim mój wybór.
Tak że jak długo będziemy chcieli przekonywać kogokolwiek do tego, że jesteśmy normalni i zasługujemy na awans z roli guziczkowego, tak długo nie wydostaniemy się z gówna. Naturalnie prościej jest przyjąć, iż jesteśmy tym gównem obrzucani i dlatego płaszczyk mamy powalany kaka, obawiam się jednak, iż on się powalał po prostu dlatego, bo w uznaniu swojej podrzędności zrobiliśmy chlup do kloaki.
Nie przestawajmy, kochane mniejszości, edukować większości. Ale tak, przestańmy się hamować.
Tylko że to się nie nazywa homoterror. To się nazywa rozpoznanie siebie jako ludzi posiadających równe prawa.


środa, 27 marca 2013

Nic nie będzie w ogóle i nigdy

Przyszła wiosna, zmieniły się sklepowe wystawy, a politycy wystawili swe małe główki z poselskich norek sygnalizując gotowość do podjęcia aktywności.
20 marca 2013 podpisano Narodowy Program Leczenia Niepłodności Metodą Zapłodnienia Pozaustrojowego na lata 2013 - 2016
Program ma ruszyć 01 lipca 2013, obejmuje refundację 3 pełnych cykli IVF/para, dotyczy par ze zdiagnozowaną niepłodnością (bez względu na ich stan cywilny), finansowana jest część biotechnologiczna i kliniczna, pacjent płaci jedynie za leki (ok. 1/3- 1/2 kosztów całości). Aha, z programu wypadają kobiety powyżej 40 rż., pary korzystające z gamet dawców oraz kobiety z wadami macicy uniemożliwiającymi donoszenie ciąży bądź z poronieniami nawykowymi.

Okazało się, że to jest bardzo zły program. Podczas gdy politycy te swoje małe główki i tak dalej, w pacjentach polskich narastają złość i refleksje*:

Ty w ogóle czytałaś ten projekt? Musisz wyłożyć ponad 3/4 kosztów, a szansa powodzenia jest minimalna przy jednym zarodku... Lepiej zapłacić ze swojej kieszeni i móc dowolnie zarządzać swoimi komórkami i zarodkami. Jak już chcą coś zrobić to niech napiszą porządny, mądry projekt, a nie udają tylko, że coś robią!

Ja to bym wolała jeść kanapki z dżemem przez cały rok, ale zrobić ivf "po swojemu" niż skorzystać z tej łachy i drastycznie obniżyć swoje szanse na ciążę

A wiecie co jest najgorsze? Że ludzie zaczynają już mówić, że będziemy się leczyć za darmo. Nawet moja kumpela zadzwoniła ucieszona, że nie muszę już zbierać kasy na in vitro, bo będzie refundacja. Naiwna biedaczka...

Wiem, że mogę się nie znać, bo nie mam habilitacji z pacjentologii, a truskawki posypuję cukrem, ale rządowy program jest programem dobrym. Nie idealnym, ale dobrym.
To prawda, że wypada z niego dawstwo gamet. I nie może być inaczej, jak długo nie mamy wdrożonych dyrektyw unijnych. Państwo nie może refundować procedury, której bezpieczeństwa nie jest w stanie skontrolować. Ale to również oznacza, iż jedyną drogą do włączenia tej grupy w ramy refundacji jest po prostu ustanowienie prawa, a nie majstrowanie przy dofinansowaniu.

Wiek kobiety. Spójrzmy na sytuację europejską.
Portugalia: 39 rż
Izrael: 45 rż
Bułgaria: 43 rż
Szwecja: 37-43 rż (w zależności od regionu)

Na tym tle polska średnia wypada właśnie jako średnia. Uwagę powinno zwrócić coś zupełnie innego: brak ograniczeń wiekowych dla mężczyzny. Z podanych krajów tylko Szwecja posiada to ograniczenie. Warto nad tym popracować w kolejnych edycjach Programu.

Wysokość dofinansowania: 7510 zł na program (część biotechnologiczna i kliniczna), 3 pełne programy refundowane. Pacjent płaci jedynie za leki. Ministerstwo prowadzi negocjacje z producentami leków, aby obniżyć ich ceny. Spójrzmy na przykładową sytuację europejską:
Finlandia: 3 cykle IVF
Dania: zawiesiła refundację
Grecja: zwrot 7% kosztów IVF w klinice i zwrot 25% kosztów leków
Holandia: 3 cykle IVF
Norwegia: 3 cykle IVF

Sami naiwniacy w tej Europie mieszkają. Pewnie tam też koleżanki przegrzewają łącza telefoniczne, aby wyrazić głupią radość, że leczenie jest dofinansowane. Jahwe dziękować, że polski pacjent ma morze cierpliwości, aby życzliwej koleżance nie powiedzieć z miejsca "spierdalaj".

No i w końcu temat najbardziej jątrzący: mrożenie i transferowanie zarodków.
Nie czarujmy się, program rządowy jest rozpięty pomiędzy gowinologią i liberalizmem. Od kobiet do 35 rż można pobrać maksymalnie 6 komórek jajowych i je zapłodnić. Jeśli dwie pierwsze próby IVF się nie powiodą, przy trzeciej można zapłodnić już wszystkie komórki jajowe, bez ograniczeń. U kobiet po 35 rż nie stosuje się ograniczenia liczby zapładnianych komórek z uwagi na obniżającą się jakość tychże, a więc mniejsze szanse zapłodnienia.
Z drugiej strony przyjdzie kiedyś taki dzień, w którym zapłoną znicze pod ośrodkami leczenia niepłodności (albo pod Ministerstwem, to się zobaczy) w intencji ulatujących w niebo duszyczek zygot.
Od 25 lat nie wiemy, co robić w Polsce z zarodkami tzw. niechcianymi. Czyli tymi, których rodzice nie transferowali, nie oddali do adopcji ani nie odebrali z kliniki. Zarodki te pochodzą na ogół z czasów, w których kobietę intensywnie stymulowano, uzyskiwano więc dużo komórek jajowych, które następnie zapładniano.
Dziś porządne i znające się na rzeczy ośrodki preferują lekką stymulację, w wyniku której kobieta wytwarza 2-6 dobrych jakościowo komórek, z których powstanie około 3-4 zarodków, z których - po transferowaniu w cyklu świeżym i mrożonych - urodzi się 1-2 dzieci. Patrząc na badania napływające z całego świata ten trend się utrzyma, wyraźnie metody ART idą w jakość, a nie w ilość zarodków.
Co się dzieje więc z zarodkami niechcianymi?
Są po prostu przechowywane w ośrodkach z uwagi na brak przepisów precyzujących ich dalsze losy. Nie dzieje im się krzywda i wszystko z nimi w porządku poza tym, że nie wiadomo, co zrobić z nimi dalej. Jak długo je mrozić? Jak długo mają dryfować w próżni prawnej? Będziemy dostawiać kolejne pojemniki z azotem na nowe zarodki?
Tak, to jest problem.
I owszem, trzeba go będzie kiedyś rozwiązać. Rozwiązania są tak naprawdę dwa- zniszczyć lub przekazać do celów naukowych. W każdym razie takie rozwiązania zastosowały m.in. Włochy i Wielka Brytania, które doszły do tej samej ściany.
Nie poważyłabym się na twierdzenie, że w Polsce pacjenci się tym nie przejmują. Oni o tym w większości nie myślą.
Zamiast tego lubią rozważać kategorię "wolność" bez subkategorii "skutki, konsekwencje".
Tymczasem program jest skonstruowany pod tym względem bardzo rozsądnie: tylko jeden zarodek na jeden transfer, co obniży szansę ciąży o 1-5% na jeden cykl in vitro**, ale również zniweluje do poziomu populacyjnego ryzyko ciąży mnogiej. A to ciąża mnoga jest głównym powikłaniem metod wspomaganego rozrodu. W zamian za SET dostajesz trzy pełne refundowane cykle (Słowenia idzie tu jeszcze dalej: 4 próby IVF, ale tylko dla SETów. Chcesz mieć DET? Płać z własnej kieszeni. Tę samą politykę będą wprowadzać Czechy).
Społeczeństwo w dalszej perspektywie zyskuje:
- brak nakładów ponoszonych na leczenie powikłań okołoporodowych i neonatologicznych w ciążach mnogich
- brak perspektywy "a teraz co do cholery zrobimy z niechcianymi zarodkami?!"

Program SET (single embryo transfer) opłaca się wszystkim: pacjentom, lekarzom i budżetowi. Przede wszystkim opłaca się dzieciom urodzonym z SETów, bo rodzą się w lepszej kondycji, z wyższą masą urodzeniową i w późniejszych tygodniach ciąży niż dzieci z DETów i TETów.
Po latach opłaca się to również rodzicom, którzy nie piszą spanikowani "oborze, i co teraz mam zrobić? Troje dzieci w domu, sześć zarodków w klinice, do adopcji nie oddam, sumienie nie pozwala mi zniszczyć, a na kolejną ciążę sobie nie pozwolę!".
No ja nie wiem, co masz zrobić. Serio. Dlatego wolę myśleć o planach długoterminowych, a nie strategiach "aby do pozytywnego testu ciążowego, a potem się zobaczy".
Ale złota polska wolność i tradycje szlacheckich pasów trzymają się mocno powtarzając z rozpaczą "Marność, marność nad marnościami, wszystko to marność. I chuj".
Albowiem powinno być za darmo, bez ograniczeń i z becikowym na końcu trasy maratonu. A jak nie to zjem dżem, ale będzie po mojemu, na bogato.

Wracając więc do wiosny. Stała się rzecz, do której nie umiem się odnieść, otóż minister zdrowia, Bartosz Arłukowicz, spełnia swoją obietnicę. Na razie częściowo, ale jednak konsekwentnie.
Ta sytuacja mnie wytrąca z równowagi, ponieważ są na tym świecie pewne stałości, na przykład po zimie przychodzi wiosna, a politycy nie wywiązują się z przyrzeczeń złożonych społeczeństwu.
Jednak w marcu 2013, najbardziej zimowej wiośnie ostatniej dekady, nie rozmawiamy już o tym"CZY in vitro", a jedynie o tym "W JAKI SPOSÓB in vitro".
I tak, jest to wielki sukces. I będę się z niego cieszyć.
A na koniec oddaję głos Julii Kubisy dedykując ten fragment wszystkim pacjentom od kanapek z dżemem i wypisywania bzdetów, za które mi zwyczajnie wstyd, jako byłej pacjentce:

To samo tyczy się in vitro. Kilka lat temu Porozumienie Kobiet 8 Marca razem ze Stowarzyszeniem „Nasz Bocian” organizowało pikiety w sprawie in vitro pod Sejmem. Na jednej z nich głos zabrała działaczka WZZ Sierpień 80. Opowiedziała o wieloletnich staraniach o dziecko, o zapożyczeniu się na niezwykle drogą procedurę in vitro – i o rozpaczy, że kolejnych prób nie będzie, bo nie ma na to pieniędzy, za to są długi. In vitro jako problem klasy średniej? Nie sądzę.


* cytaty są parafrazą wypowiedzi pacjentów. Nie zamieszczam oryginalnych cytatów, aby nie naruszać ich dóbr i uniemożliwić identyfikację
** SETy są wprowadzane obligatoryjnie lub zalecane w większości krajów z uregulowanym prawodawstwem, wynikają również z oficjalnej rekomendacji ESHRE. W zależności od metodologii badania (głównym czynnikiem różnicującym jest wiek kobiety) raty ciąż po SET różnią się negatywnie od DETów w granicach 1-5 %, przy czym jeśli porównywany jest wskaźnik "take home baby" różnice niwelują się do ok. 1%. Poniżej przykładowe badania:
http://www.ncbi.nlm.nih.gov/pubmed/23453121
http://www.ncbi.nlm.nih.gov/pubmed/18773532
http://www.ncbi.nlm.nih.gov/pubmed/20500945